Archiwum maj 2019


maj 23 2019 Bosman szef załogi pokładowej
Komentarze (0)

        Po zakończeniu studiów w Szkole Morskiej zaokrętowałem na statek jako starszy marynarz. Pierwszego dnia po otrzymaniu w biurze armatora skierowania do zaokrętowania „wylądowałem” na burcie swego wymarzonego warsztatu pracy i zameldowałem się w biurze Starszego Oficera – szefa załogi pokładowej. Ten pykając fajkę otoczony obłokiem słodkawego tytoniu Amfora witając się ze mną rzucił pytanie :

- A świadectwo kranisty pan masz ?

    Szybko włączyłem skanowanie swych szarych komórek i w zasadzie tylko domyślając się o co chodzi udzieliłem negatywnej odpowiedzi, na co usłyszałem:

- To kogo mi te biuralisty przysyłają ? Cwoki nie mają u siebie w teczkach, że na statku aktualnie jest tylko jeden starszy marynarz ze Świadectwem Dżwigowego ? A potrzeba zgodnie z przepisami co najmniej trzech ?

      Gdy panu chiefowi odpowiedziałem,że winy swojej w tym przypadku nie widzę, a do zaokrętowania na ten statek wcale się nie prosiłem, ten  wręczajac klucz do przydzielonej mi kabiny rzekł:

 - Ok man, rozpakuj się młody człowieku i wal do bosmana się  szkolic !

          Przebrałem się w ciuchy robocze i schodząc na pokład zapytałem trapowego gdzie mogę znaleźć bosmana i który to jest. Przyszły mój współtowarzysz z załogi pokładowej odpowiadając mi na zadane pytanie rzekł:

- Bos celebruje ogryzanie kości na rufie, tam go znajdziesz, a poznasz go po toczku brezentowym, którego sobie sam uszył i ma go wybabranego wszelkimi farbami jakie są aktualnie na statku.

       Tu należy się parę wyjaśnień. Otóż każdego dnia o godz. 10-ej załoga zatrudniona na daymance (dniówkowy system pracy) ma 15-minutową przerwę w zajęciach czyli  t.zw coffee-time. Przyjęło się, że w tym czasie dobry kucharz wyławiał  z gara kości na bazie których gotował zupę i wystawiał brytwannę na rufowy poler gdzie zbierali się chętni do ich ogryzania.

      Tak też było i w tym przypadku. Bosmana poznałem od razu i to nie tylko po charakterystycznym toczku. Górował nad innymi wzrostem, wiekiem i jakimś ciepłym spojrzeniem, które wróżyło,że nie jest to człowiek nastawiony z rezerwą do „nowego” załoganta. Po przedstawieniu się bosmanowi i opowiedzeniu mu swej drogi na morze, z jakiej części kraju pochodzę oraz swego stanu cywilnego, ten oblizał dłoń z tłuszczu i soli , wytarł ją do sucha scierką i sciskając moją szuflę wypalił :

- Słuchaj młody ja jestem starym marynarzem, pływałem w konwojach i na wielu statkach, u mnie nie będziesz miał żle jeżeli tylko będziesz chciał solidnie pracowac. Teraz zasuwaj do ochmistrza, bierz od niego kamerton i melduj się na pokładzie na Kaśce ja tam zaraz będę i będziemy trenowac.

         Zgodnie z instrukcją bosmana poszedłem do ochmistrza po kamerton (24 butelkowy karton piwa) z którym udałem się na pokład. Po drodze zaświeciło mi w makówce, że Kaśka to był jeden z trzech dźwigów zainstalowanych na pokładzie głównym. Każdy z dźwigów miał na swoim ramieniu wymalowane żeńskie imię, które odpowiadało imieniom małżonek kapitana, chiefa i bosmana. Kaśka  była imieniem żony bosmana i nosił go dźwig nr.1. Gdy doszedłem do Kaśki bosman już był na niej odebrał ode mnie kamerton i posadził mnie przy sterowniku dźwigu. Pokazał mi która manetka do czego służy, zademonstrował w działaniu objaśniając:

- Tą gałką podnosisz lub opuszczasz ramię, tą kierujesz jej nogę w lewo lub prawo, tą podnosisz lub opuszczasz koralik. Trenuj tylko nie rozwal  Kasieńki i osprzętu pokładowego.

         Bosman usiadł na szafce sterowniczej, otworzył pierwszą butelkę „Żywca” i zaczęliśmy trening. Pierwszy raz siedząc za sterownikami miałem stracha nie z tej ziemi, a bosman ubaw po pachy ale ze zrozumieniem, ciągnąc piwko, podsuwał mi podpowiedzi co mam aktualnie robic abyśmy nie oberwali rozbujanym hakiem dźwigu lub żeby nie wyleciał on z szyn. Gdy tak powoli opanowywałem arkana obsługi dźwigu pokładowego bosman w pewnym momencie ocenił, że już cosik się nauczyłem  i dalszy ciąg przeprowadzimy następnym razem. Kazał mi położyc ramię Kaśki na podporach, zabrac karton z piwem do mojej kabiny aby po pracy przy piwku w ramach spotkania integracyjnego przywitac się z innymi matrosami. Tak się tez stało.

      Po kolacji ci co mogli przyszli do mnie razem z bosmanem. Bosman okazał się bardzo ciekawym człowiekiem i jak to określa się we flocie prawdziwym zejmanem. II wojnę zaliczył w konwojach pływając na statku typu „Liberty” (tanio budowane w USA statki z przeznaczeniem do przewozów w konwojach) jako artylerzysta obsługujący  rufowe działko przeciwlotnicze. Z humorem opowiadał jak postrzelił, na szczęście niegroźnie, aliancki samolot bojowy, który nadleciał  od rufy i zmierzał nad statkiem wzdłuż kursu jakim on podążał. Podobno według instrukcji dowódcy konwoju do każdego samolotu nadlatującego nad statek od jego rufy można było strzelac bez rozkazu kapitana statku.

         Był wyznawcą „białej kobyły” t.zn uwielbiał whisky „White horse” i mocne papierosy.  Każdego dnia po kolacji w salonie zbierała się załoga i przy kartach czy szachach słuchano opowieści bosmana. Sam bosman miał także rzadko spotykane hobby otóż był kolekcjonerem rożnych egzotycznych owadów i motyli. Naturalnie to hobby mógł realizowac tylko podczas postoju statku w porcie. W portach afrykańskich czy azjatyckich skoro tylko słońce schowało się za horyzont i zostały zapalone światla pokładowe bosman udawal się na wieczorne „łowy” owadów, które garnęły się do światła jak przysłowiowe cmy. Wówczas bosman chwytał je gołą ręką, otwierał drzwi swojej kabiny i wrzucał do niej złapane „okazy”.

        Ci co mieszkali w kabinach sąsiadujących z bosmańską skarżyli się potem, że nie dają im spac różne świerszcze czy cykady. Bosmanisko uśmiercał je znanym sobie sposobem, suszył i umieszczał na szpilkach w specjalnych ramkach czy gablotkach, którymi potem obdarowywał gabinety zoologiczne gdyńskich szkół. Na statku zawiązało się nawet „kółko wielbicieli muchy” bosmana.

         Otóż jednego z kolorowych okazów bosmana wielkości dużego  bąka udało mu się prawie wytresowac. Każdego dnia bosman udając się do pracy na pokład zamykał „muchę” w dużym słoju z dziurawą pokrywką, a po powrocie do kabiny „mucha” zaczynała swoje harce na stole bosmana. Ten dokarmiał ją sobie tylko znanymi specjałami przynoszonymi od kucharza, a gdy zjawiali się inni aby posiedzieć z bosmanem przy piwku i popodziwiac jego wyprawione okazy musieli przed wejściem najpierw postukac kodem do drzwi kabiny bosmana aby ten zdążył „muchę” zabezpieczyc przed jej ucieczką.

       Towarzystwo siadało przy stole, bosman otwierał słój i „mucha” wylatywala na kabinę. Przez bosmana została nauczona popijac piwko i gdy ten na kapsel od butelki  nalał  parę kropel piwka ta siadała na jego rogu i chyba pociągała trunek po czym wywracała się na skrzydełka, a towarzystwo miało uciechę stwierdzając  – ale się narąbała ! Pewnego razu gdy tak kółko siedzialo przy piwku i przy musze wszedł do kabiny bosmana niezapowiedziany gosc z załogi maszynowej. Wszedł bez umówionego pukania, a ponieważ „mucha” korzystała z kabinowej wolności i była wypuszczona ze słoja udało się jej zwiac przez niespodziewanie otworzone drzwi. Najpierw oberwało się gościowi-intruzowi po czym całe towarzystwo puściło się na statkowe korytarze w poszukiwaniu „muchy”. Gdy tak biegali po korytarzach jeden z nich napotkał schodzącego z górnego pokładu stewarda i pytając go :

- Nie widziałeś muchy bosmana ?

A gdy ten odpowiedział :

- A coś tam  mi siadło na czole to pacnąłem.

        Oburzeniom „kółka wielbicieli muchy” nie było końca. Biedny steward został zrazu zwymyślany od morderców  owada by potem dowiedziec się, że odtąd każdą zimną jajecznicę podaną załogantom do śniadania będzie zmuszony sam zjeść. Tego wieczora piwo już im nie smakowało jak zawsze, a bosman pocieszał „kółkowiczów”  tym, że w Indiach będą o wiele ciekawsze okazy. Ponieważ atmosfera była co najmniej minorowa bosman zaintonował ulubioną swoją szantę i po następnym piwku już było weselej. Z bosmanem i Jankiem (vide poprzedni wpis z tego cyklu) pływaliśmy na tym statku prawie roku czasu zaliczając rejsy w dalekich relacjach. Od bosmana nauczyłem się dużo tajników marynarskiego fachu, które potem mogłem przekazywac innym. Zawsze imponował mi nie tylko posiadaną wiedzą ale także podejściem do załogantów. Dotąd wspominam jego opowieści z okresu wojny i pływania w konwojach, jego życiowe nauki oraz sprzedawane mi marynarskie techniki szplajsowania lin i upór z jakim starał się aby statek pod naszą banderą ładnie prezentował się poza granicami ojczyzny. Z bólem przyjąłem wiadomośc gdy  pod koniec lat 80-tych „przeszedł” na wieczną wachtę.

wuka1945   
maj 04 2019 River people i ruskie pierogi
Komentarze (0)

Podczas jednego z rejsów nasz statek został wysłany do portu Nowy Orlean położonego na rzece Mississippi po całookrętowy ładunek ziarna i pasz z przeznaczeniem dla odbiorców europejskich. Aby dotrzec do portu Nowy Orlean nawiguje sie 10-12 godzin rzeką pokonując silny przeciwny  prąd, który skutecznie redukuje szybkość statku. Najsilniejszy prąd rzeki oraz wysokie stany jej wód występują na wiosnę gdy Mississippi toczy zimne wody z północy USA wtedy także najczęściej wystepują na rzece mgły. Każdy statek musi korzystac z pomocy lokalnych pilotów rzecznych. Do Nowego Orleanu najczęściej korzysta się z 2 pilotów (pierwszy wprowadza statek na rzekę z redy do Pilottown („miasto pilotów” – tylko z nazwy), a drugi stąd do Nowego Orleanu. Z zasady statek przechodzi do kotwicowisko w pobliżu Nowego Orleanu gdzie jest poddawany wszelkim inspekcjom po zakończeniu których jest prowadzony w górę rzeki do terminala załadunkowego. W opisywanej podrózy statek naszego krajowego armatora P.Ż.M pod polską  (jeszcze) banderą zbliżył się wcześnie rano do Pilottown, gdzie nastąpiła zmiana pilotów. O ile z pierwszym pilotem współpracowało mi się bardzo dobrze to następny okazał się rzadko spotykanym modelem. Prowadzony przez oficera wachtowego z pokładu statku na mostek wkroczył do sterówki wysoki man z pukielkiem rudawych włosów wychlastany nieziemsko Old Spicem , którego zapach niczym wonne kadzidło rozlał się po sterówce. Jak przewiduje „morski protokół” przywita-łem pana pilota u drzwi sterówki słowami :

- Hello, Welcome ! licząc na powitalny uścisk dłoni.

Jakież było moje zdziwienie gdy pilot wkroczył bezpośrednio na centralne miejsce sterówki i zapytał :

– Captain,what’s your flag?– (kapitanie jaka jest bandera i przynależnośc panstwowa twojego statku?)  

Zaskoczony tym pytaniem odpowiedziałem krótko: polska. Pilot przez moment zastanawiał się po czym stwierdził :

- To znaczy sowiecka ?

Troche mnie to zdziwiło, że nie widzi różnicy więc odparłem :

 - Panie pilocie Polska jest wolnym krajem, a nie republiką sowiecką, a na gaflu (wytyk na maszcie sygnałowym) dumnie niesie polską banderę. Chyba zauważyłeś ją.

 Obserwując jego buzkę zauważyłem, że chyba włączył skanowanie swoich szarych komórek po czym rzekł:

- Nie lubię komunistów !

  Odgryzłem się, że ja też za nimi nie przepadam, a na to jaki system obowiązuje w moim kraju nie miałem wpływu gdy parę miesięcy przed końcem wojny przyszedłem na świat. Gdy zauważyłem, ze pilot nerwowo rzucił  swoją torbę na podszybie sterówki nie wytrzymałem i poinformowałem go,że jeżeli tak ma wyglądac nasza współpraca to zawołam Stacje Pilotową i poproszę o innego pilota i wykonałem parę kroków w stronę radiostacji UKF. Pilot  jak poparzony skoczył do mnie, odciągnął mnie od nadajnika prosząc abym się uspokoił i tego nie robił.              

   Gdy zauważył, że mija mi złośc  poprosił o kapitański fotel w którym usiadł zarzucając w amerykańskim stylu swe „kajaki” (nr buta co najmniej 46) na podszybie i rozpoczął swoją pracę. Przed nami było jeszcze co najmniej 8 godzin wspólnej pracy.Gdy przyszła pora obiadowa zapytałem go czy może ma chęc coś skonsumowac i zaproponowałem mu typowo polski obiad z daniem głównym Beef Strogonow (sic!!). Pilot zbaraniał i rzucił pytanie:

- A masz może RUSKIE PIEROGI ?

   Pomyślałem – tu cię mam typie. Odpowiedziałem,że na polskich statkach to jest danie kolacyjne ale mam dobrego kucharza, który może mu przygotowac beef steak’a , czy insze typowo amerykańskie danie a’la. McDonald. Odparł, że to ma na co dzień, a o polskiej kuchni słyszał od swoich kolegów pilotów po czym zgodził się na normalny obiad. Gdy dotarliśmy na kotwicowisko w Nowym Orleanie przed zejściem ze statku spytał mnie :

 - Cap! Have you canned polish ham ?

   Pomyślałem,  wow tu Cię boli człeku i odparłem, że mam tylko American Garlic Sausage !… Nie chciał !!!! Gdy opowiedziałem po zacumowaniu w Nowym Orleanie całą historie agentowi ten stwierdził:

 - Miałeś wyjątkowe szczęście pracowac z wyjątkowym chamem z grona “river people”.

Jak wyjasnił mi agent tym mianem nazywają ludzi słabo wykształconych, którzy znają tylko rzekę bo po niej latami pchali barki, a uczyc się nawet ogłady nie mieli czasu. Jaki morał z opowiadania ? Aby zjeśc na polskim statku ruskie pierogi należy coś wiedziec o Polsce i dysponowac krztyną kultury.

P.S Póżniej miałem okazje pracowac na Mississippi z innym pilotem,który był zauroczony polakami ,a w szczególności naszymi dziewczynami. Otóż opowiadał mi, że był w Polsce w Iławie na kursie dowodzenia dużymi statkami (kurs na modelach pływajacych po jeziorze Jeziorak) i któregoś  wieczora opiekujący się nim agent zaprosił go do swojego domu na kolację. Idąc do domu agenta kupił wiązankę kwiatów dla pani domu. I nie masz pojęcia – opowiadał - jak ta dziewczyna mi dziękowała. Zostałem wyściskany jak gdybym był krewnym tej pani witanym po latach. Wspominając ten pobyt w naszym kraju pilot podsumował swą opowieśc:

- Wiesz ? Polskie dziewczyny są super.

 Bez chwili zastanowienia przyznałem mu rację !!!     

 

= = = = = = = = = = = =                    = = = = = = = = = =                                                               

wuka1945