Najnowsze wpisy


sty 20 2022 Koniec języka za przewodnika/ Upiekło się...
Komentarze (0)

Koniec języka za przewodnika 

 

Podczas postoju statku w porcie Pohang (Korea Płd.) wracając któregoś dnia 

z miasta na statek spotkaliśmy pod burtą dwóch młodych Koreańczyków z

 ładną dziewczyną. Ubrani w letnie mundurki usiłowali porozmawiac z dwoma

naszymi marynarzami przebywającymi w tym czasie na pokładzie w pobliżu

 trapu.

Dobrze, że pan wraca – zagadnął- jeden z nich. - Ci miejscowi coś od nas chcą.

My nie bardzo radzimy sobie z j.angielskim, a oni ciągle >espaniolo.. espaniolo<

i coś mamroczą jakby po hiszpańsku. Może się pan z nimi dogada.

Byli to studenci miejscowej Szkoły Morskiej i chcieli zwiedzic statek gdyz nigdy

nie widzieli statku pod  naszą banderą. Cała trójka zostala oprowadzona przez

 3-go oficera po statku. Interesowało ich wszystko , nawet zapytali czy do

jedzenia załoga uzywa pałeczek i miseczek do ryżu. Przy pożegnaniu grzecznie

dziękowali, a zapytani dlaczego próbowali nawiązac kontakt z polskimi

marynarzami  po włosku odpowiedzieli.

„ Nie wiedzieliśmy  - odparli – co to za statek i w jakim języku są napisy w

nazwie  statku i port macierzysty >Szzzcczzin< . Zaczelismy przysłuchiwać

się w jakim  języku mówią marynarze na pokładzie. Myślelismy że to hiszpański

lub włoski. Ciągle powtarzali > Curva…. curva < ‘’.   

https://www.youtube.com/watch?v=9Ii4NlDpjqA 

                                                     laughing

 

Upiekło sie mu 

Podczas cotygodniowej niedzielnej inspekcji sanitarnej statku kapitan

bedąc w statkowej kuchni skosztowal zupy przygotowanej przez nowego

kucharza.

- Plywałeś ? - zapytał

- Tak panie kapitanie i zacząłem swoja karierę  cooka podczas II Wojny

Światowej pływając w konwojach na "Garlandzie" i nawet dwa razy

byłem ranny  -     brzmiala dumna odpowiedz.

- Miałeś szczęście, że cię nie zabili - odparł kapitan.

 

„Człowiek jest jak morze: ma swoje przypływy i odpływy” – H.Sienkiewicz

 

wuka1945   
cze 28 2021 Thaddy
Komentarze (0)

Na początku lat 70-tych ubiegłego wieku  miałem okazję pracowac jako II oficer na statku  polskiego armatora pływającym prawie jak na regularnej lini: porty krajowe – Włochy. Ze Szczecina lub Trójmiasta  woziło się wówczas  nasz węgiel do portów włoskich, a do kraju wracaliśmy z ładunkiem marokańskich fosforytów z portów Casablanca lub Safi. Nasz statek oprocz ładunku mógł także przewozic pasażerów dla których posiadał 8 miejsc w specjalnych wygodnych kabinach. W sezonie letnim rejsy pasażerskie cieszyły się ogromnym wzięciem wśród rodaków  gdyż okrężne podróże statku czasowo mieściły się w przedziale 25-35 dni . Tak więc w każdym rejsie do Włoch  miewaliśmy pełne obłożenie kabin pasażerskich.

cool

W połowie kwietnia wyruszyliśmy w kolejny rejs z naszym polskim złotem  do  Wenecji. W Szczecinie na statek zaokrętowały 3 panie pasażerki (jak się pózniej okazało koleżanki z Warszawy). Parę dni po wyjściu statku  na względnie spokojne nawigacyjnie wody wypadała niedziela i moje oraz kolegi Jurka- st.oficera imieniny. Jak się spodziewałem koledzy załoganci przywędrowali do mnie na mostek z życzeniami, a więc na czas po mojej dziennej wachcie zaprosiłem ich do siebie na przysłowiową kawę lub herbatke procentowo wzmocnione wg życzenia.  45 min przed końcem wachty przyszedł na mostek mój zmiennik  Jurek ze słowami : 

- Zmieniam Cię wcześniej bo towarzystwo już czeka na ciebie na kanapce pod kabiną, a u mnie się działo, oj działo ! 

surprised

Otóż po obiedzie Jurek zaprosił swoich gosci i panie pasażerki do siebie na kawę i koniaczek. Kapitan zmył się wcześnie z uczty u chiefa , a skoro kot z domu no to myszy z dziury.. Zabawa zaczęła się na całego, załoganci zabawiali panie podróżne jak tylko umieli , te rechotały się z wdziękiem i tylko Thaddy – cieśla, siedział smętny zmęczony trudami świętowania imienin swego szefa . Ktoś spyta po co cieśla na statku.

  Otóż stanowisko to zachowało się na statkach handlowych chyba z epoki drewnianych jednostek i żaglowców. Pózniej do obowiązków ciesli należało m.in. mocowanie drobnicy w ładowniach, codzienne sondowanie zbiorników balastowych i zenz ładowni, drobne prace ślusarsko-naprawcze na pokładzie i t.p. Służbowo podlegał bezpośrednio st.oficerowi z którym ustalał harmonogram codziennych swoich prac. Thaddy , były bokser Wybrzeża Gdańsk, trafił na morze po ukończeniu Szkoły Jungów oraz po odsłużeniu 3 lat w Marynarce Wojennej. Człek niezwykle wesoły i lubiany przez kolegów, dobry marynarz.

foot-in-mouth

  W pewnym momencie spotkania zabrał głos Thaddy:

-  Teraz jaaaaa ! No i co elokwenciaki ? Tak smolicie cholewki do pań, a który z was wypije lampkę wina z pantofelka pani pasażerki ? No który ?

 Podrózne spojrzały badawczo na Tadzia, inni koledzy zaczęli się uśmiechać, a Tadzio wstał z fotela podszedł do pierwszej z podróżnych i poprosił o bucika. Ta uśmiechając się kokieteryjnie odmówiła, następna to samo, a przy prośbie skierowanej do trzeciej pani Thaddy przyklęknął, uchwycił stopę podróżnej próbując ułatwic jej ściagniecie pantofelka. Pani podróżna cofnęła nogę chowając stopę  pod kanapę. Thaddy zastygł w przyklęku, przerwał swe zamiary ściagnięcia pantofelka pasażerki i rzekł:

 - Podróżne wiecie ? Jesteście jak ciotki (tu padło inne słowo) tylko do kwadratu !

embarassed

  Po tych słowach … wow działo się działo. Panie wyprysnęły z salonu chiefa  jak pszczoły z ula dziękując znacząco Tadziowi za wypowiedzianą  opinię. Reszta biesiadników poddała się przegrupowaniu i udała się pod moją kabinę. Jurek opowiadając mi tą historię był ciut zniesmaczony całym zajściem  obawiajac się co powie „stary” gdy dotrze do niego ta informacja  i to z ust pań podróżnych.

   Pocieszałem go,że jak znam Tadzia on to wszystko naprawi i to z nawiązką. Skoro goście już czekali przekazałem wachtę ,zostawiłem chiefa na mostku i zszedłem do swojej kabiny. Goście wparowali do  kabiny, a wśród nich  of.elektryk z  kwiatkiem oznajmiając mi, że ten kwiatek jest od jednej z podróżnych, która prosiła go o wręczenie mi z najlepszymi życzeniami. Wypadało wiec panią zaprosic i o to poprosiłem kolegę elektryka. Tym razem  moje imieniny przebiegły już spokojnie, a towarzystwo jeszcze raz raczyło się m.in. opowieściami  o pantofelkowym incydencie. Pani podróżna nie wydawała się być obrażoną  i śmiała się bosko z pozostałymi.Tymczasem Thaddy robiąc remanenty dnia zalegał słodko w  kojce w swej kabinie.

tongue-out

Nazajutrz tuż przed udaniem się na południową wachtę spotkałem Thaddiego, który wyżebrał ode mnie imieninowego  kwiatka, którego otrzymałem od pani podróżnej. Oznajmił mi,że kupił w kantynie ochmistrza 3 mieszanki wedlowskie i teraz idzie panie przepraszac, a kwiatka wręczy tej, którą uchwycił za stópkę. Wszedł razem ze mną do mojej kabiny i korzystając z mojej umywalki zwilżył sobie wodą twarz pod oczyma.

Zapytał :

 - Może być ?

 Kazałem mu zasuwac do kabiny podróżnych czym prędzej bo mu „łzy” pod oczyma wyschną. I tak oto kwiatek stał się przechodnim i wrócił do pierwotnej właścicielki, panie podróżne zostały przeproszone z szykanami, kapitan nic się nie dowiedział,  a Thaddy pózniej został pełnoprawnym  „oficerem rozrywkowym” lubianym  przez panie pasażerki.  Dlaczego oficerem rozrywkowym ? Otóż Thaddy był wyjątkowym  „ tłumaczem” smętnych  seriali arabskich, które można było  oglądac w tv podczas nawigacji wzdłuż północnych brzegów Afryki. Sam nie znał kompletnie języka arabskiego ale jego tłumaczenia były tak przekonywujące, że nawet panie podróżne słuchały go z olbrzymim zainteresowaniem i po kolacji w salonie często nasz opowiadacz był oblegany przez liczne grono  słuchaczy.  

wink

   Do moich obowiazków jako 2-go oficera  należało m.in sprawowanie funkcji oficera sanitarnego  i  w tej samej podróży Thaddy okazał mi się bardzo pomocnym w należytym wypełnianiu tej funkcji.    W tym samym rejsie pewnego dnia przyszła do mnie pasażerka z prośbą o pomoc medyczną gdyż jej koleżanka od paru dni leży w kojce, nic nie je i ma problemy żołądkowe gdyż często wymiotuje. Statek zdążył już pokonac akweny charakteryzujące sie „pasażerskim” kiwaniem i nawigował wzdłuż północnych brzegów Afryki łagodnie i właściwie nieznacznie doznawał bocznych przechyłów o bardzo długim okresie kiwania, jednym słowem żydowskie morze i warunki.

 Tu należy zaznaczyc, ze ładunek polskiego węgla zapełnial całkowicie ładownie statku, a ten stan załadowania zapewniał, że statek, jak marynarze mawiaja był „miękki”, czyli b.łagodnie reagował na działanie fal morskich. Po odebraniu zgłoszenia od pani podróżnej o chorobie jej koleżanki po wachcie dziennej zabrałem ze statkowego szpitalika sanitarna torbę 1-ej pomocy , stetoskop, włożyłem lekarski fartuch i udałem się do kabiny pasażerskiej. Tam ujrzałem bladą panią podróżną leżącą w koi,  na podłodze w zasięgu jej ręki stał dzbanek z wodą oraz połówka bochenka chleba z wydłubanym ze środka miąższem. Biedna aby miec czym wymiotowac jadła chleb i popijając wodą.

  Przeprowadziłem standardowe badania (osłuchałem, opukałem, zmierzyłem temperaturę  i t.p) . Rezultat moich „badań” i przeprowadzony wywiad skłonił mnie do nabrania przekonania, że pani podróżna nie jest przerażająco chora, a ewentualnie możemy mówic o kinetozie. Zatem wygłosiłem diagnozę i zalecenia:

 - Proszę pani należy wstac. Nie leżec dłużej. Poszukac sobie jakiegoś zajęcia i nie myślec, że coś tam podchodzi z żołądka do przełyku, że zaraz będzie się spłacac dług Neptunowi.

wink

Zapewniłem podróżną, że nic się nie dzieje strasznego i obiecałem, że zaraz zejdę do statkowej apteczki i postaram się poszukac jakiś  supplement bo Aviomariny marynarze nie łykają, a ponieważ sezon rejsów pasażerskich jeszcze  się nie rozpoczął poprostu w zestawie leków apteczki tego leku nie mam. Schodząc do szpitalika i apteczki napotkałem Thaddiego, któremu opowiedziałem o chorobie pasażerki. Ten wpadł na genialny pomysł:

- Postawimy ją na nogi !

Poleciał do kucharza, wziął od niego  świeżo wyprany kucharski fartuch, a po drodze torbę ze swoimi ciesielskimi narzędziami. W międzyczasie w apteczce w „Poradniku Medycznym Kapitana Statku” odnalazłem informację, że dla uspokojenia chorego przy objawach choroby lokomocyjnej można podac …. Kelicardinę. Zadowolony, że jakimś lekiem mogę wspomóc biedną podróżną udałem się z Tadziem do kabiny pasażerskiej.

  Wręczając lek podróznej powiedziałem jak dawkowac  kropelki,  a Thaddy w tym czasie wyciągnął ze swej torby ….. składany metr stolarski i zaczął obmierzac panią podróżną od stóp do głowy. Od razu rozszyfrowałem jego zamiary bo to stary marynarski kawał. Po skończeniu pomiarów rzekł do mnie niby cicho ale tak żeby słyszały panie podróżne :

laughing

 - Słuchaj , cholera nie mam o takiej długości ! Chyba, że wezmiemy ze sprzętu awaryjnego ale te są o grubości 5 cm, lub wiesz … pozostaje tylko  morski. Chora pani podróżna jak to usłyszała usiadła wystraszona w koi i rzekła :

- Panie Tadziu chcesz mnie pan juz pochowac  lub umieszczac w kontenerku ? Pan żartuje ?

- Ooooo ! – odpowiedział Thaddy , już lepiej i zdrowe objawy ! Prosze panią ja tylko zastanawiałem się czy nie przerobic pani koję na bujaną czyli taką, która zawsze pozostaje w pionie bez względu na przechyły statku .

   Napięcie opadło, panie pasażerki zaczęly sie śmiac , a atmosfera zamieniła się w wielce zabawną. Obiecałem pani podróznej, że kucharza  statkowego poproszę aby ugotował  dla niej smaczny rosolniczek (rosół z manną) i  zadbał o odpowiednie posiłki dla chorej. Widac kucharz Marianek sprawdził się  należycie bo pani podrózna zarzuciła myśl powrotu do kraju   z Włoch samolotem .

 Ale to nie koniec tej opowieści. Po naszym wyjsciu z kabiny pasażerskiej    i po szczęśliwym finale „procedury ratowania podróżnej” spadła do mnie koleżanka bohaterki opowiadania i zadała mi pytanie :

  - Panie drugi, czy nie ma przeciwwskazań w zażywaniu tych kropelek ? Ona, Krysia jest w ciąży.

 Odrzekłem z kompletnym znawstwem tematu :

 - Proszę panią producentem leku jest Ziołolek, a więc lek może pomoże ale nie zaszkodzi.

  Gdy podrózna opuściła moja kabinę pomyślałem:  Jak dobrze Panie,że czuwasz nade mną, a podróżna zwiedza obce kraje w początkowym okresie swojego błogosławionego stanu. Co by to było gdyby przyszło mi przyjmowac na świat nowego obywatela na tym statku ?

************************************************************

wuka1945   
lut 16 2021 Przyjacielskie spotkania na morzu
Komentarze (0)

 

 Przyjacieskie spotkania 

 

Nawigowanie zimą na Atlantyku Północnym, a szczególnie w kierunku zachodnim czyli n.p do portów Ameryki Północnej nie należy do przyjemnych i  łatwych. Północny Atlantyk jest rejonem systematycznego powstawania, rozwoju i przemieszczania sie układów barycznych, szczególnie niżów, co powoduje niestabilnośc pogody. Nawigując w południowych cwiartkach głębokiego niżu napotyka się dominację zachodnich wiatrów, które przy sile ciężkiego sztormu czasami generują wysokie fale o wysokości dochodzącej nawet do 15 m.

   W takich warunkach wybór trasy przez Atlantyk Płn. należy do najważniejszego obowiązku kapitana. Nie było inaczej podczas jednego z moich rejsów na m.s „Calm Sea”. Statek przewoził ładunek 26 tys. ton fińskiego owsa dla amerykańskich koni z przeznaczeniem do wyładunku w Nowym Orleanie. Wybór trasy po opuszczeniu Kanału La Manche przedstawiał się jako proste zadanie. Ot przycelowac i wykreślic na mapie prostą linię przez Płn.Atlantyk w pobliżu wyspy Flores i dalej przez Providence Channel koło Wyspy Abaco (archipelag Wysp Bahama) . Krótkoterminowe prognozy podawały pogodę znośną z wiatrami zachodnimi o umiarkowanej jak na porę zimową sile. Natomiast długoterminowe przewidywały powstanie w rejonie 48 stopni szerokosci geograficznej północnej silnego sztormu przesuwającego sie w kierunku Kanału La Manche. Po dogłębnej analizie mapek pogodowych postanowiłem obrac kierunek na wyspę Flores z ewentualną korektą trasy w przypadku potwierdzenia się złych prognoz.

                                                                            cry

    Jak wielka była moja radośc gdy na radiowej giełdzie (codzienny meeting na falach radiowych na ustalonej częstotliwosci o godz.0900 czasu Greenwich) usłyszałem, że mój przyjaciel Bogdan w tym samym czasie na swoim m.s „Lucky Fellow” płynie z Genui w tym samym kierunku z portem docelowym Tampa, Floryda. Porównaliśmy pozycje statków i wg wyliczeń wynikało, że nasz statek będzie tylko 12 godzin wcześniej przy Abaco od statku kolegi. Bogdan po wyjsciu z Gibraltaru płynął trasą na południe od Azorów miał zapewnioną dobrą pogodę. Żartowal sobie tylko żebym nie gnał za szybko to popłyniemy, jak Kaszubi mawiają, w tukę. Codziennie na giełdzie porównywaliśmy swoje pozycje, panującą pogodę i osiągi statków.

   Sielanka trwała u mnie tylko 3 dni. Po tym czasie duże przeciwne do kierunku jazdy falowanie znacznie zredukowało naszą szybkośc. Zmieniłem trasę statku obierajac kurs na południe od wyspy Sao Miguel. Gdy w poblizu Azorów okazało się, że za około 2 godziny mozemy spotkac się z moim przyjacielem  nie omieszkałem przez radio zapodac koledze aby szykował  Jaśka (popularne określenie whisky Johny Walker). Radocha jednak przerodziła się w stres i problem. Otóż St.Mechanik zameldował mi, że jego motorzysta podczas pracy w siłowni wbił sobie w rogówkę oka metalowy opiłek.  Na wyposazeniu statkowego ambulatorium była specjalna igła do usuwania ciał obcych z oka ale nie było środka znieczulającego aby tą operacje przeprowadzic.

  I tu sprawdziło się przysłowie,że prawdziwego przyjaciela poznaje się w biedzie. Z pomocą przyszedł mi kolega Bogdan, który zapodał mi że na burcie płynie z nimi pasażerka lekarka żona jednego z załogantów i mają wszystko co potrzebne do wykonania tego zabiegu. Ponieważ stan morza pozwalał na opuszczenie szalupy stanęlismy w dryfie, opuścilismy swoją szalupę i chory motorzysta popłynął na statek kolegi gdzie pani doktór wprawną reką dokonała zabiegu. Podziękowań było mnóstwo z naszej strony, a flachę musiałem jednak ja przygotowac. Poniewaz czas naglił, a na morzu nie można spotkac sie i trzepnac drinka.Koledze obiecałem, że ma u mnie dobry lunch na lądzie  gdy tylko nadarzy się okazja.

                                                                                    smile  

  I oto parę lat pózniej los zrządził, ze spotkaliśmy się na lądzie w dalekiej Tajlandii . Każdy statek jest poddawany okresowym przeglądom oraz remontom i tak też było z naszym korabiem.Było to pod  koniec ubiegłego wieku kiedy zgodnie z decyzją armatora trafiliśmy na stoczniowy remont do Laem Chabang w Tajlandii. Chociaż długo już „bujałem” się po świecie nigdy nie miałem szczęścia i okazji zawinąc do tego kraju. Znałem go trochę z opowieści kolegów, którzy tam byli wcześniej. Przede mną było co prawda 2 tygodnie  nadzwyczajnych obowiązków ale miałem nadzieję, że uda mi się wyrwac chociaż na parę godzin na ląd.

   Przed zawinięciem do Laem Chabang otrzymałem wiadomośc z biura armatora z New Jersey, że podczas postoju statku na stoczni przyleci do nas kapitan , który przeszkoli załogę w zakresie znajomości i posługiwania się wprowadzanym Kodem ISM (Miedz.Kod Bezpiecznego Zarządzania). Jak wielka była moja radocha gdy okazało się, że przylatującym z USA instruktorem jest mój szkolny kolega z którym kończyłem Szkołę Morska ponad 30 lat temu, a z którym mieliśmy kontakt tylko przez radio i podczas opisanej wyżej  pomocy medycznej jaką udzieliła mi jego pasażerka- lekarka.

   Po przylocie Bogdana  na statek i po wspomnieniowym koleżeńskim wieczorku  oraz wymianie  opowieści jak  każdemu z nas ułożyło się życie po ukończeniu studiów zaczęła się nasza wspólna solidna praca. Codziennie po normalnym 8-godzinnym dniu pracy załoga po kolacji zbierała się w salonie gdzie Bogdan prawił im tajniki implementowanego kodu. Ponieważ stoczniowcy pracowali każdego dnia włączając w to także weekendy i często nie było okazji wyrwac się na miasto podsunąłem przeto Bogdanowi myśl  aby zwiększył tempo szkoleń opuszczając tematy, które korelowały z dotychczasowymi przepisami polskiego armatora. Wyjście było na tyle pomysłowe, ze załoganci na zadawane im przez Bogdana -instruktora pytanie :

 - Czy znacie ten temat z  Polskiego Regulaminu Pracy ?

 odpowiadali jak dzieci w przedszkolu gromkim chóralnym  tttaakkkk . Bogdan zadawał  im tematy do przerobienia jako „pracę domową” i wszyscy byli szczęśliwi bo wreszcie mieli czas wyrwac się po pracy do miasta.

   Podobnie było z nami. Któregoś wczesnego wieczora wyrwaliśmy się obaj  w city. Ze stoczni do miasta podrzucił nas agent, który akurat zjawił sie na burcie w interesach.  Laem Chabang to miasto mające ok. 62 tys mieszkańców znane  z dużego nowoczesnego portu kontenerowego, międzynarodowego lotniska obsługującego stolicę  Tajlandii Bangkok oraz wczasowiskową  miejscowośc  Pattayę (83tys mieszkańców)  najsłynniejszą miejscowość azjatycką odwiedzaną co roku przez ponad 6 mln obcokrajowców. Ponieważ mielismy już jako taką wiedzę o tej części świata z tym większą ciekawością zaczęliśmy spacerowac po Laem Chabang ale zmrok i niezbyt oświetlone ulice nie zachęcały do długich spacerów.

                                                                               foot-in-mouth

    Razem z moim kolegą postanowiliśmy zahaczyc o jakiś  bar lub restaurację  i spędzić tam wieczór. Wstąpilismy do klubu, który z ulicy wydawał się nam do zaakceptowania. Po wejściu do lokalu zauważyliśmy,że siedzący tam ludzie  przyglądają się nam  ciekawie  i śmieją się pełną gębą. Ze znalezieniem wolnego miejsca i stolika nie było problemu gdyż zapełnienie baru było znikome. Zajęliśmy miejsca w wygodnych fotelach oczekując kelnerki. Na scenie pojawiła się kuśtykająca dziewczyna z powykrzywianymi chorobą dłońmi i zaczęła śpiewać  po tajsku karaoke . Byc może śpiew dla miejscowych był  ładny ale nam przypominał piłowanie rurki piłką do metalu i był dla nas nie do zniesienia.

    Po chwili przyszła kelnerka, która idąc do naszego stolika cały czas się z czegoś śmiała. Nie mogliśmy się z nią dogadac bo nie opanowała języka  angielskiego i chyba dlatego uciekła na zaplecze po pomoc. Wróciła ze starszym panem, który oznajmił nam, że trafiliśmy do klubu Tajskiego Stowarzyszenia Chorych z dysfunkcją narządów ruchu (! ! !).  Wyprysnęliśmy z lokalu jak poparzeni szczerze się śmiejąc z naszego „pierwszego wejścia”.

    Z drugim wejściem już było lepiej. Popadliśmy w lokal typu „kombinat”. Na parterze mieściła się restauracja, na 1-ym piętrze klub, na drugim „akwarium ”, a na trzecim „warsztaty” masażu. Siedząc w restauracji przy drinku i tajskiej kolacji spotkaliśmy moich chiefów w towarzystwie roześmianych tajek, którzy spadli z góry kombinatu  na drinka do restauracji. Chief mechanik zadowolony niezmiernie oznajmił nam, że czuje się super lekko, a jeżeli nikt z nas nie zaliczył tajskiego masażu „deptanego” to szczerze poleca.

   Skonczyliśmy kolację i przed opuszczeniem kombinatu postanowilismy  sprawdzic co też oferują gościom pozostałe piętra. W klubie ciemna atmosfera z przyćmionym czerwonym oswietleniem, wygodne lotnicze fotele i zero gości (chyba za wcześnie dla nich), na drugim piętrze znaleźliśmy się w dużej sali w której w obszernej szklanej klatce siedziały skąpo ubrane dziewczyny. Każda z nich miała na piersiach numerek i coś robiła ( dziergały na drutach jakieś ciuszki, jedna drugą czesała i t.p), żadna nie przejwiała zainteresowania  naszym przybyciem. Obok „akwarium” była zlokalizowana bramka z samochwytaczami przy której siedział  man, który po wniesieniu przez klienta opłaty za wybraną masażystkę otwierał bramkę i wpuszczał towarzystwo na wyższę piętro. Jakoś obaj dobrze się czuliśmy i nie mieliśmy ochoty na „tajski masaż deptany”.

   Wychodząc z kombinatu napotkaliśmy  w jego drzwiach „pilota” , który prawie odczytując  nasze myśli  co dalej spytał :

- Czy nie chcecie pojechac do Pattaya ? Tam jest więcej do zobaczenia i więcej ciekawych miejsc do rozrywki.

 Zachęceni opowiadaniami pilota zaakceptowaliśmy jego propozycję. Podjechały 2 motor-taxi , którymi zabraliśmy się to Pattayi. Pattaya, która ok.50 lat temu była wsią rybacką  stała się pózniej znaną miejscowością wypoczynkową podczas wojny wietnamskiej kiedy to amerykańscy żołnierze przyjeżdżali tutaj na urlopy. Dzisiaj to miasto znane z seksturystyki, a Amerykanów zmienili … Rosjanie. 

   Po 25 km jazdy motorami  „wylądowaliśmy” na Walking Street w Pattayi. Wieczorem aż do pożnej nocy przechadzają się tu tłumy turystów z całego świata. Na  głównej i bocznych ulicach w Pattaya mieści się wiele barów karaoke, klubów ze striptizem, salonów masażu, ringi na których walczą  przygodni bokserzy . Często po ulicach chodzą z tacami sprzedawcy którzy oferują do kupna różne dobra i czekają aż zareagujemy na  przedstawianą ofertę. Sama Pattya nie  posiada czystych plaż i daleko im do rajskich białych piasków i aksamitnej wody przeto turystów ściagają inne atrakcje. 

Ciag dalszy tajskiej przygody w nastepnym wspomnieniu

wuka1945   
sty 19 2021 Nieśmiertelna pani Podróżna
Komentarze (0)

 

    cool 

Wracaliśmy statkiem  15 tys DWT  po wyładunku naszego węgla w Caen (Francja) do Świnoujścia po ponowny ładunek węgla dla odbiorcy francuskiego. Po małej  korekcie zanurzenia , czyli po częściowym wypompowaniu balastu wodnego zmierzaliśmy do kraju przepływając przez Cieśninę Sund. Tranzyt wypadł akurat w porze nocnej. Na burcie pełna mobilizacja na mostku i w maszynie. W obu newralgicznych  punktach statku pełna wymagana obsada. Przed samym wejściem  statku w cieśninę na mostek  wkroczyła nasza pani podróżna, pracowniczka f-y Węglokoks , która wracała do kraju po służbowym pobycie we Francji. Zaraz po wejściu  na mostek  rzuciła głośno pytanie :      

    –  Panowie czy zamek Hamleta już mijaliśmy ?  smile

Gdy otrzymała odpowiedz, że  jeszcze nie, przeszła na zewnętrzne skrzydło mostka by obejrzec widoczki. Naturalnie oprócz świateł na lądzie , migających latarni, kolorowych świateł staw i pław dla mnie nie było żadnych atrakcji. Zgarnęła ze sterówki moją najlepszą lornetkę by  podziwiac Kopenhagę. Jakoś to zniosłem i tylko w duchu myślałem sobie no jak tylko tak będziesz się zachowywac  to strawię twą obecnośc. Płonne były moje założenia  bo po paru chwilach gdy wyrabialiśmy zakręt przy Kopenhadze  pani Henia (tak miała na imię) rzuciła:

     - Ale tu dużo róznych światełek ! Mrygają jak świeczki na cmentarzu we Wszystkich Św. A co one oznaczają ?  wink

Młody 2-gi porucznik zaspokoił jej ciekawośc  ale ta nie dawała za wygraną:

   - O przy takich pomocach to i ja mogłabym prowadzic statek. To mi trochę przypomina jazdę moim Wartburgiem w światłach ulicznych latarni.

    Kipiało we mnie ale jeszcze nie reagowałem. Gdy zbliżaliśmy się do kopenhaskiego lotniska Amagaer nagle popsula się widzialnośc do tego stopnia, ze nie widac było świateł nawigacyjnych.  Zredukowałem bieg maszyny i szybkość statku. Pani podrózna wpadła ze skrzydła do sterówki ,

    – Panie kapitanie dlaczego zwolniliśmy ? – zapytała.

    – Mgiełka zasłoniła światła nawigacyjne na brzegu, musimy uważać – odpowiedziałem.

    – Ooo ! To dziwne , bo nad nami widzę gwiazdy , a przecież nie mam orlego wzroku ! – rzekła.

    Tu należy nadmienic, ze p.Henia nosiła szkła korekcyjne,  których soczewki były grubości niewiele odbiegającej   od butelkowych  denek . Ponieważ zadziałał już we mnie wyłącznik „nadmiarowy” powiedziałem :

    -  Zdążalibyśmy do tych gwiazd gdybyśmy płynęli teraz „ całą naprzód” ! Powiedziałem z ostatkiem spokoju . cry

    Po przybyciu do portu bosmanowi poleciłem wygrawerowac tabliczkę  i zamontowac  ją na drzwiach sterówki :  NIEZATRUDNIONYM NA  WACHCIE WSTĘP NA MOSTEK ZABRONIONY !  Bosman „ulepszył” moje polecenie i podobne tabliczki zamontował także na zewnętrznych drzwiach sterówki prowadzących ze skrzydeł mostka twierdząc,że jak znowu będzie jechała z nami jakas p.podrózna to powie, że z zewnątrz nie było takiego ograniczenia i weszła na mostek bez pytania o pozwolenie. Pani Henia wchodzila tą drogą.

                                         **********************************************

  

    Sund – cieśnina na Morzu Bałtyckim oddzielająca Zelandię (Dania) od Skanii (Szwecja). Sund należy do Cieśnin Duńskich; łączy Morze Bałtyckie z cieśniną Kattegat oraz z Morzem Północnym. Najkrótsza droga morska z M.Bałtyckiego na M.Północne  ale za to płytka i dostępna dla statkow z maksymalnym zanurzeniem 8  m.  W cieśninie wytyczono  2-kierunkowe  tory wodne . Tor wodny prowadzący z południa (z Bałtyku) na północ w kierunku Kattegatu przebiega bliżej brzegów szwedzkich , a biegnący w odwrotnym kierunku bliżej brzegów duńskich. Panuje tutaj duzy ruch statków ,  a szczególnie  jednostek  (promów) uprawiających żeglugę poprzeczną, latem mnóstwo jachtów, łódek, wędkarzy i wszelkich innych obiektow pływających  „umilających” dużym statkom nawigację wytyczonymi torami wodnymi. Sytuacja zmieniła  się  od 2000 r.  od kiedy to przez Sund przebiega most Kopenhaga-Malmoe  łączący Zelandię ze Skanią. Tory wodne są b.dobrze oznakowane światłami (latarniami ) na lądzie, stawami na wodzie oraz pławami. Podczas nocnego tranzytu statku przez Sund trzeba jednak bardzo skupic się na nawigacji aby bezpiecznie osiągnąc punkt docelowy.

*********************************************************

                                                                       

 

wuka1945   
lis 18 2020 Kapitan Mariusz - c.d
Komentarze (0)

 

Kapitan Mariusz - c.d 

        Postój w porcie przedłużał się. W niedzielę zaczęło padac co nie zachęcało do spacerów i wyjścia na miasto. Ochmistrz zaproponował wznowienie  karcianych rozgrywek w kierki, które cieszyły się takim wzięciem w poprzednim rejsie. Gdy kpt.Mariusz usłyszał  tą  propozycję zaprosił do siebie. Po odbyciu poobiedniej sjesty zameldowaliśmy się w kabinie kapitana. Ustaloną czwórkę do kierek stanowili: kapitan, ochmistrz, radiooficer i ja.

  Pózniej gdy któryś z nas był obciążony  obowiązkami służbowymi do stolika siadał także  St.Mechanik. Podczas pierwszego  spotkania przy kierkach  kapitan zaskoczył pozostałych swoją propozycją:  gramy  z pewną  finansową  zachętą i zaproponował stawkę 10 zł od punktu. Uważał, że  granie o jakąs stawkę mobilizuje graczy do przyłożenia się  do gry i niepopełniania błędów. Wszyscy zdziwili się ogromnie bo dycha od punktu to wcale nie niska stawka, a każdy kto grywa w kierki ten wie, że czasami można umoczyc i to potwornie.

        Przeto radzik, który jak opowiadał, że z kartami w beciku od oseska wzrastał nieśmiało tylko nadmienił, że  na naszym statku towarzystwo grywa raczej przy stawce 1 zl/pkt  ale  gdy Stary zaczął się z niego śmiac więcej nie nalegał na ustalenie niższej stawki. Pozostali  chyba wystraszeni propozycją kapitana pomyśleli, że chyba trafili na karcianego szulera lub specjalistę lepszego od naszego Marconiego i przystali na jego propozycję z założeniem : eeetam raz spróbować można.

       Kapitan ustalił wymienność (przeliczniki) krajowego zeta na waluty jakie mógł każdy z nas posiadac po wizytach w ostatnich portach . Finalne rozliczanie miało odbywac się pod koniec miesiąca, a jednym z dodatkowych aneksów do „tabeli rozliczeń”  była możliwość zakupów w ochmistrzowskiej kantynie na rachunek przegranych.

       Ochmistrz  zajął się prowadzeniem kajecika punktowego.  Zasiedliśmy w salonie kapitańskim , stary wyciągnął z barku mój  i jego pięknej Lucy ulubiony francuski  aperitif  Ricard, włączył swego kaseciaka z muzyczką soulową. Tu należy zaznaczyc, że Mariusz nie pijał w ogóle alkoholu , a ten który kupował w portach zagranicznych był przeznaczony do uzupełniania zapasów w domowym  barku i częstowania odwiedzajacych jego dom gości.

          I tak oto w królującym zapachu  anyżku  zaczęliśmy „zawody”. Od samego początku przekonałem się, że nie taki diabeł straszny jak go malują. Zauważyłem , że podczas gry kapitan  popełniał szkolne błędy wychodząc w trzynaste karty, nagminnie preferował metodę odpychania się od brania lewych maksymalnie jak tylko się da.

       Trochę to dziwiło mnie gdy przypominałem sobie kapitana proponowane stawki ale zakładałem, że w pewnym momencie odkryje swoje karty i walnie nas po orderach. Jeden radzik  tylko wykorzystywał jak tylko się dało karciane błędy kapitana. Gdy tylko mógł wkuplowywał  go w branie lewych podczas rozbójnika ,a ten zaciągał  je jak świąteczny karp powietrze w wannie. 

        W finale wieczoru kapitan był na dużym minusie, ochmistrz także na minusie ale niższym, radio jako karciane dziecię zebrał pokazne plusowe profity, a ja osiągnąłem  górną strefę  plusowych stanów średnich. Już wyniki tego wieczora przemawiały za tym, ze stawka jest za wysoka ale póki najbardziej przegranym był ten kto ją proponował  reszta milczała. Kpt.Mariusz wieczór podsumował słowami :  – Dzisiaj nie szła mi karta. Jutro się odwróci !

      Wymieniłem spojrzenia z pozostałymi i życząc sobie miłego wypoczynku opuściliśmy kapitańskie apartamenty. Nazajutrz ochmistrz zaproponował po pracy karciany wieczór u siebie. Stary podchwycił propozycję z aprobatą i po 20-ej spadliśmy na dół (dolny pokład) do kabiny ochmistrza. Sytuacja i styl gry wodza z wczoraj niezmiennie powtarzały się.

         W finale wieczoru Stary już miał poważne tyły punktowe i „pracował” na wszystkich pozostałych. Gdy zauważyłem, że sytuacja mojego wodza staje się nieciekawa i grozi mu nokaut przerwałem grę i tłumacząc się, że muszę już poszukac siebie w kojce wszak od rana czekają  mnie ultra obowiązki . Reszta poparła mą propozycję  i grę zakonczyliśmy. Pod koniec miesiąca gdy przyszedł okres karcianego rozliczenia  okazało się, że radio zamiast swoich  Carmenów pali już Marlboro na rachunek kapitana.

         Ja z ochmistrzem trzymaliśmy nabyte punkty w kajeciku ochmistrza na czasy gdy nie będzie nam szła karta. Jakiś czas był spokój z kartami gdyż kapitan po wyjściu z portu  miał mnóstwo zajęc związanych z prowadzeniem statku, który po wyładunku we Francji skierowany został do Maroka po fosforyty dla naszych Polic.Tak  więc  perspektywicznie patrząc  zapowiadało się,że czasu na karciane uciechy będzie jeszcze mnóstwo.

         Gdy statek wpłynął na spokojniejsze wody, a monotonia codziennego dnia doskwierała wodzowi ten rzucił nam hasło: dzisiaj wznawiamy turniej 4-ech rozdań i po 20-ej zapraszam do siebie. Pełen codziennej radochy nucąc sobie pod nosem „ We are the champions” przekonywał mnie:

- Dzisiaj dam wam popalic. Lucy mi się śniła, a to dobry prognostyk.

         Przyjmując zaproszenie zastrzegłem kapitanowi, że będę uczestniczył w zawodach ale tylko max do 22-ej bo pózniej musze trochę pospac przed poranną wachtą morską, którą rozpoczynałem codziennie o godz.0400. Pozostałym dwom kolegom w tajemnicy przed kapitanem zaproponowałem aby trochę  odpuścili sobie „gnębienie” konta kapitana  pozwalając  mu wygrac  trochę kasy, a gdy ci moją propozycję zaakceptowali po 20-ej udaliśmy się do kapitańskiej kabiny.

         Usiedliśmy  przy stoliku. Stary wyciągnął  Okocimia i wznowiliśmy rozgrywki. Gdy na początku gry okazało się,że kapitanowi dalej „nie idzie” zaczęliśmy tak grac aby uzyskac wcześniej ustalony efekt.  Gnębilśmy się nawzajem oszczędzając wodza i  na koniec karcianego wieczoru jeden jedyny kapitan był wreszcie na plusie, a pozostali  „umoczyli”.  Sukces wygranego nie był rażąco wysoki i nie pokrywał w całości wcześniejszych jego porażek ale  kończył on wieczór z uśmiechniętą buzką oznajmiając,że wreszcie karta mu się odwróciła.

         Jak się pózniej okazało podłożenie się kapitanowi było naszym błędem . Za kilka dni Mariusz ponownie zapraszał nas do siebie na kierki  uzasadniając swoje zaproszenie słowami:

 - Coooo !!!!  Jak karta mi zaczęła sprzyjac to nie dacie mi szansy odegrac się ?

I tak oto musieliśmy wznowic rozgrywki . Zrazu graliśmy jak na początku już tylko czasami oszczędzając wodza, by potem  po obniżeniu jednak stawki  do zeta/pkt grac bez żadnych taryf ulgowych. Kapitan wciąż moczył, czasami wskakiwał na znikomy plusik ale pod koniec rejsowych rozgrywek wylądował tylko on na znacznym minusie. 

        Nikt z nas nie upominał się o wygraną ale Mariusz wpadał do każdego i solennie wypłacał należną nagrodę. Podczas jednej z jego wizyt na mostku na mojej wachcie zapodałem wodzowi, że ze mną nie musi się rozliczac bo gdy ja zacznę przegrywac to wówczas on mnie wspomoże. Mariusz uśmiechnął się całą gębą przystał tylko na przełożenie terminu regulacji długu i uściskał mi dłoń.  W czasie wizyty na mostku spytał mnie czy nie pomógłbym mu sklecic jakis prezent dla swojej ślubnej, która akurat za parę dni obchodzi imieniny. Obiecałem pomyślec o tym. Długo nie musiałem myślec. Ot poszedłem do statkowej ciemni gdzie  z wczesniej wykonanej staremu  fotki zrobiłem portrecik, a w dedykacji dla żony dołączyłem na skraju wierszyk naszego kolegi kapitana poety Edmunda Mikiny:

  Co wieczór  patrzę na Twe zdjęcie;

W każdy cowieczór najsmutniejszy

i  tulę w myślach Twoje ręce

- lepsze od najpiękniejszych wierszy .

Płynę do Ciebie skrzypiec skargą

przez jesień długich, pustych nocy

- i czarne wiatry statek szarpią

i  wzywam  w nich Twojej pomocy.

Przybądz tęsknoto najcierpliwsza

Czekaniem Twoim długim , cichym

i bądź latarnią mej miłości

i bądź latarni – latarnikiem..

 

          Wzruszony tą propozycją prezentu Mariusz uściskał mnie tocząc ukrytą łezkę. Po wyjsciu z Maroka statek zmierzał z ładunkiem do Polic. Tym razem Neptun nękał nas kiepską pogodą. Po zaliczeniu głębokich przechyłów na atlantyckiej fali,  sztormu na Zatoce Biskajskiej , mgieł w Kanale La Manche i  na Morzu Północnym osiągnęliśmy redę Swinoujścia . Podczas powrotnego rejsu do kraju każdy w różnym stopniu był zajęty obowiązkami służbowymi  i nikt nie myślał o kierkach.

           Po paru godzinach redowego postoju zacumowaliśmy wczesnym rankiem przy nabrzeżu wyładunkowym w Policach. Po odprawie wejściowej na statek przybyły rodziny załogi , a w ich składzie także piękna Lucy. Podczas obiadu wkroczył do messy kapitan ze swoją połówką.  Ja i  chief maszynowy zostaliśmy przedstawieni  pani Lucy.

       Zajęty wciąganiem rosołu z długim domowym makaronem kątem oka lustrowałem wybrankę kapitana uzyskując potwierdzenie pierwotnej mej opinii,że jest to kobieta szczególnej urody. Rzuciła mi się w oczy także róznica wieku tej pary. Otóż kapitan wydawał mi się co najmniej 6-7 lat starszy od Lucy i nie było się czemu dziwic, że tak starał się zachowac odpowiednią kondycję fizyczną .

         Adorował ją podczas obiadu perfekcyjnie, a ta swoim kwileniem  zabawiała pozostałych siedzących przy kapitańskim stole. Po obiedzie gdy w ich towarzystwie opuszczałem messę Lucy na korytarzu zagadnęła mnie niespodziewanie: - Panie chiefie kiedy wypijemy razem kawę ? Wszak mam coś z panem do załatwienia.

       Ponieważ jej pytanie zabrzmiało niespodziewanie, a Mariusz stojący za jej plecami zaczął do mnie dyskretnie  trzepac  powiekami  nadając coś  alfabetem Morse’a rzekłem:

      – Szanowna pani kiedy tylko wyrobie się z dzisiejszymi obowiązkami  wkładam mundur i jestem. Kawa na pewno będzie bardzo smaczna w pani towarzystwie – żartowałem.

      Nie podtrzymywałem tematu dłużej bo sygnały nadawane przez  Mariusza nie mogłem zrozumiec. Rozstalismy się na wesoło , a Mariuszek zadowolony z takiego finału sprawy klepnął mnie w ramię by po godzinie wylądowac  w moim biurze z informacją, że swojej białogłowej zapodał, że ma u mnie pieniężny dług pożyczkowy i bał się, że nieprawda  wyda się i stąd tak intensywnie „nadawał” do mnie cynki. Biedny ukrywał przed Lucy swoje przegrane w kierki punkty gdy ta dziwiła się, że dewizowy dodatek do pensji był w ostatnim miesiącu tak niski. Pomogłem mu trochę wyjśc z tego problemu i za to mi dziękował.

         Pod koniec postoju w porcie otrzymałem wiadomość z biura armatora, że w następnym porcie krajowym będę schodził na planowany urlop. I tak oto moja przygoda z kpt.Mariuszem zakończyla  się. Wyokrętowując  z każdego statku jako chief zawsze dokonywałem w myślach  drobnego podsumowania czasu spędzonego na jego burcie  zastanawiając się nad tym co nowego nauczyło mnie życie i praca ze swoim  przełożonym.   Na pewno nowym ostrzeżeniem czy też  życiową trafną dewizą  pozostała obserwacja doświadczenia mojego dowódcy  :

„ Przegrałeś ? Daj sobie spokój i nie próbuj się odgrywac ! ”.

       Wracałem czasem  w myślach do Mariusza, który lubiał grywac w karty, czynił to zawsze ze uśmiechem na ustach  nigdy nie smucąc się po przegranej partii. Inni zastanawiali się czy czasami przegrywanie nie sprawiało mu przyjemności. Człowiek przyjacielsko nastawiony do pozostałych ludków z którymi przyszło mu pracowac na statku, bardzo ambitny i darzący każdego zaufaniem.

Posłowie :

        Gdy po  roku awansowałem na stanowisko kapitana przeczytałem w gazetce armatorskiej o śmierci Mariusza. Podczas powrotnego rejsu do portu krajowego zaczął miewac objawy typowe dla stanu przedzawałowego. Lekarz z Radio-Medical zalecał mu zawinięcie na redę najbliższego portu  (statek przebywal wówczas w Kanale La Manche) i poddanie się badaniom lekarskim.  Kpt.Mariusz  przekonywał lekarza i biuro armatora, ze za 2,5 doby będzie w Świnoujściu gdzie ma zamiar wyokrętować ze statku i że do tego czasu wytrzyma.  Po przyjsciu na rędę Swinoujścia gdy okazało się,ze statek musi postac na kotwicy 2 dni armator przygotował zmiennika, którego chciał podesłac na burtę i zdjąc Mariusza ale ten wciąż twierdził, że da radę, że czuje się dobrze i do zacumowania prosi o pozostawienie go na burcie. Po 14 godz  postoju  na redzie Świnoujscia nad ranem serce odmówiło mu pracy i pomimo podjętej reanimacji oraz szybkiego transportu helikopterowego na ląd  nie udało się go uratowac.

 

      W porcie zjawiła się na burcie Lucy, która  zabrala rzeczy osobiste kapitana szczególnie poszukując swoich fotografii , które kapitan miał w kabinie. Jak pózniej doniosły plotkarskie języki marynarskie piękna Lucy po okresie żałoby wyszła za mąż za Zbynia trenera  łyżwiarstwa szybkiego.

 

**************

 

wuka1945   
paź 28 2020 Kapitan Mariusz
Komentarze (0)

                                          

             K a p i t a n  M a r i u s z 

    Podczas  postoju statku w porcie krajowym nastapiła zmiana na stanowisku kapitana. Jak mowił mi Zbyszek, schodzący kapitan, nowookrętującym  kapitanem jest pupilek Głównego Nawigatora firmy szczególnie nie lubianego przez załogi statkow.  Przy  przekazywaniu obowiązków nowemu kapitanowi  Zbyszek poprosił do siebie swoich zastępcow , czyli mnie i st.mechanika,  celem przedstawienia nas nowemu wodzowi. Podczas „prezentacji” nowy kapitan ściskając moją dłon przytrzymał ją na krótko wypowiadając  do mnie słowa :

- Aaaa o panu to ja już słyszałem i wiem już coś o St.oficerze statku.

      Zbaraniałem. Uruchamiając swój twardy dysk myślowy przez  moment  zastanowiłem się co mógł on słyszec o mnie ale nie przypominałem sobie żadnej podpadziochy.  Po chwili odparłem :

- A to ciekawe co ?  Może pan szepnie jakieś  szczegóły bo nie wiem czy dalej jechac  z panem czy starac się o zmiennika.

Kapitan Mariusz,  takie imię nosił nowy dowódca, roześmiał się szczerze i głośno uspokajając  mnie słowami :

- Chiefie ja odebrałem w biurze o panu same superlatywy i miło mi, że przyszło mi z panem popracowac.

    Napięcie opadło, a postawiona kawa zaczęła mi smakowac.  Zmierzyłem wzrokiem nowego swojego  przełożonego. Facet tylko kapkę starszy ode mnie , jak się pozniej okazało było 2 lata różnicy między nami,lekko szpakowaty brunet, średniego wzrostu i wesołego usposobienia. Po zaliczeniu zapoznawczej kawy razem z chiefem maszyniastym  opuściliśmy kabine kapitana.

   Następnego dnia  odwiedziłem kapitana w jego biurze z zamiarem uzyskania od niego akceptacji  na przygotowanym przez mnie nowym planie załadunkowym. Kpt.Mariusz zajęty rozpakowywaniem się i „meblowaniem” kabiny   podpisał plan bez sprawdzania jego zawartości twierdząc, że po takich rekomendacjach jakie usłyszał od Zbyszka  wierzy mi  i wie, że zrobiłem to solidnie. Nie lubiałem jak mi ktoś słodził w sprawach zawodowych, które wymagały sprawdzenia i akceptacji przełożonego ale biorąc pod uwagę swoje długie chiefowanie byłem przekonany, że prace wykonałem właściwie. Kapitan po załatwieniu spraw służbowych zwrócił się do mnie z prosbą :

  – Chief, mam tutaj w ramce fotkę swojej cudnej Lucy z naszymi dziecmi , która chce umieścic na biurku tak żeby patrzyli oni stale na mnie, a ja na nich. Pokombinuj pan coś aby trwale zamocowac to na biurku. Zawieszenie ramki na szocie (szot = ściana, scianka w żargonie marynarskim) odpada. Muszę mieć ich przed oczyma.

     Na fotce znajdowala się zgrabna i urokliwa ciemna (chyba utleniona ) blondynka, z fajnie ułożonymi „na chłopaka” włosami, zgrabnym wcięciem w biodrach i znacznym biustem. Dziatki stojące obok mamy,  jak w każdej 4-osobowej rodzinie bywa, były odbiciem swych rodzicow .Córka Magdalena podobna do mamy, a syn Szczepanek młodszy od siostry do taty. Gdy wrociłem do kapitana z odpowiednim mocowaniem ramki na jego biurku zadowolony kpt.Mariusz podrzucił mi jeszcze jedną robotę. Z sypialni przytargał większą fotkę, którą chciał umieścić w ramce i powiesic na szocie nad koją. Trochę się chyba zmieszałem widząc treśc tej fotki, która przedstawiala  Lucy w kusym prawie przezroczystym szlafroczku chyba firmy Intissimmi,  spod którego można było okiem  „wyodrębnic” kształtny biust.  Usmiechnięta Lucy  stała oparta o framugę drzwi i uniesioną ręką  z ugiętym wskazującym palcem zdawała się zachęcac słowami : chodż !

      Fotka umiejętnie wykadrowana  z zastosowaniem  reguły 3 i planu amerykańskiego przyciągała oko.  Gdy kpt.Mariusz zauważył moją konsternację i rozbiegane po fotce oczy zapytał czy ładne zdjęcie. Najpierw pomyślałem,  że ja bym takiego zmysłowego zdjęcia swej połowy nikomu nie pokazał  po czym odparłem :

    – Kap, zdjęcie ładne w treści, modelka także ale widzę na jej lewym kolanie niewypłukany dobrze wywoływacz, to ta brązowawa plamka.

Kapitan parsknął śmiechem i przyznał mi rację, a usprawiedliwiając się z foto usterki odparł:

 - No przeciez z takim negatywem i o takiej tresci nie mogłem pójść do fotografa po odbitkę. Zdjęcia obrabiałem sam w statkowej ciemni na poprzednim statku, a jakie na statku są warunki do obróbki zdjęc sam wiesz.

      W toku wymiany poglądów wydało się,że obaj mamy podobne hobby, które zwie się fotografią. Od bosmana przyniosłem pasującą do fotki  ramkę, którą powiesiliśmy na zaplanowanym przez Starego miejscu. Podczas operacji wieszania fotki kapitan cały czas opowiadał o swym skarbie, a ja zdziwiony dlaczego mnie obdarza taką wiedzą i zaufaniem  chcąc nie chcąc słuchałem.

      Lucy kap poznał  na torze lodowym gdzie trenowała jazdę szybką na lodzie, a on stawiał pierwsze kroki, a raczej ślizgi. Dzięki Lucy poznał także Zbyszka trenera łyżwiarstwa szybkiego, który zaczął i jemu udzielac porad jak utrzymac się na lodzie. W iście łyżwiarskim tempie wzięli ślub gdyż akurat Mariuszowi kończył się urlop, a pływał wówczas na statku zatrudnionym w długich relacjach. Czas biegł,  na świat przyszło pierwsze ich dziecko córeczka Madzia. Lucy zarzuciła już myśl o zostaniu zawodniczką łyżwiarstwa szybkiego i poświęciła się wychowaniu dziecka tym bardziej, że po 3 latach urodził się Szczepcio. Łyżwy Lucy poszły więc w kąt zakonserwowane przed atakiem rdzy.  Lata leciały, dzieci rosły , a samotny  trener , który został przyjacielem domu był w nim wciąż mile widziany. Jak opowiadał wódz ,gdy Szczepcio osiągnął wiek 4 lat pod nieobecnośc taty to właśnie trener ślizgał się z małym ku uciesze malca i jego mamy. Wymykając się z kabiny kapitana doszedłem do wniosku, że z nowego wodza jest mega gaduła ale człek wesoły i przyjacielsko nastawiony do mnie.

      Po załadowaniu polskiego węgla w Szczecinie wyszliśmy w rejs do Caen we Francji. Kpt.Mariusz codziennie, gdy tylko pozwalała na to pogoda i na pokład nie wchodziła fala, biegał wkoło ładowni uprawiając jogging , a jeżeli  warunki pogodowe były złe dźwigał w swej kabinie hantle dbając o utrzymanie odpowiedniej kondycji i rzeżby swego umięśnienia. Wpadał często na mostek  na moją popołudniową wachtę aby, jak twierdził, poplotkowac o wszystkim i o niczym.  Bedąc często moim gościem na mostku za każdym razem zaznaczał, że jest  tutaj sportowo i  w celach towarzyskich, a nie służbowo. Na dowód wypowiedzianych słów na początku przelotu morskiego zaproponował mi przejście „na ty” ale bez alkoholu, którego nie lubiał. W ciągu 4,5 doby osiągnęliśmy  redę portu Ouistreham by na wysokiej wodzie wejść do śluzy tam znajdującej się, a potem płynąc kanałem po paru godzinach  zacumowac przy nabrzeżu postojowym w Caen. 3-dniowy postój statku  przy nabrzeżu  postojowym chwaliliśmy sobie bo był czas na zwiedzanie miasta i zrelaksowanie się tam.

      Mariusz  natomiast codziennie wkładał strój sportowy i biegał po przyległych do kanału łąkach. Pewnego dnia podczas wyprzedzania spacerującej z pieskiem pani nagle jej ratlerek odskoczył od właścicielki pobiegł za Mariuszkiem i dziabnął go w łydkę.

- O mon Dieu ! O la, la ! Petit revenir ici ! – krzyczała francuzka.

    Mariusz przystanął, Petit ujadał jak wściekły , a na łydce biegacza odznaczyły się ukłucia od psich kłów. Francuzka mówiła coś w swym języku , Mariusz odpowiadał pytaniem : Do you speak English ? A gdy ta kiwała przecząco  głową w pewnym momencie bąknął:

- Ty tam sobie parlaj, a ja nie wiem czy ten kurdupel był szczepiony.

Francuzka gdy usłyszala te słowa krzyknęła :

- Ooooo ! To pan Polok ! Moja mama była polka, a tata breton. Troche rozumia po polsku.

Połowicznie uspokojony  Mariusz zapytał przeto czy Petit był szczepiony, a gdy jego właścicielka rzekła :

- O ui ! On miał zastrzyka na początku roku. Nie będzie choroby.

Zadawolony Mariusz zaciągnął skarpetę i pobiegł na statek, a francuzka żegnała go  krzycząc :

- Pan!  Przyjdz pan tu jeszcze kiedy !

Na burcie Mariusz odkaził jodyną drobne ukłucia  na łydce. Wszystko zakończyło się bez sensacji.Opowiadając  historię jaka mu się wydarzyła podczas joggingu i będąc w super nastroju  zakończył ją pytaniem :

„ Jaka jest różnica między dwulatkiem a dorosłym facetem?
Dwulatka można zostawić samego z nianią … „

C.d.n   

wuka1945   
wrz 16 2020 Morskie holowanie
Komentarze (0)

   Morskie holowanie czyli przyjacielska pomoc

                                   

Tego styczniowego wieczoru roku 1972 po przejsciu burzliwej Zatoki Biskajskiej przy przylądku Cabo Finisterre położyliśmy się na kurs prowadzący wzdłuż brzegów Hiszpanii i Portugalii do Cieśniny Gibraltarskiej. Statek 16-tysięcznik  m.s „Bieszczady” dowodzony przez kpt.ż.w Danutę Kobylińską-Walas zmierzał  z ładunkiem polskiego węgla do Savony we Włoszech. Na „Bieszczady” trafiłem 2 lata wcześniej, a podczas opisywanego rejsu pełniłem funkcje 2-go oficera.  Głębokie i miarowe przechyły boczne statku pozwalały trochę odpocząc po biskajskiej „potańcówce”. Spokój jednak nie trwał długo.

         Na wieczornej wachcie radiooficer odebrał wiadomośc , że nasz statek (tego samego armatora) s.s „Kopalnia Miechowice”  stracil płetwę sterową i jest niezdolny do dalszej żeglugi. Nieszczęśnik znajdował się ok. 7 mil od wyspy Berlenga, na północ od portugalskiego portu Carvoiero i był znoszony przez prąd i wiatr w kierunku skał jednej z wysepek. Według informacji kapitana „Kop.Miechowice”  statkowi i załodze groziło niebezpieczeństwo i prosił on o odholowanie jego statku od brzegu na bezpieczną odległośc. Teraz „Żaba” (ksywka kpt.Kobylińskiej-Walas z czasów nauki w Szkole Morskiej) musiała podjąc decyzję i razem ze swoją załogą myślała już tylko o jednym:  jesteśmy niedaleko „Miechowic”,  musimy im pomóc i uchronic od niebezpieczeństwa.

        Chociaz kapitan na burcie jest pierwszym po Bogu  to jednak nad nim jest armator, bez zgody którego nie można podjąc decyzji o ratowaniu mienia, w tym wypadku statku. Sytuacja była o tyle ciekawa, że w akcji ratowniczej (holowniczej) brały udział 2 statki tego samego armatora, a więc wybór sposobu ratowania „Miechowic” należał do niego. W rosnącym napięciu od Atlantyku po Szczecin prowadzono więc rozmowy w eterze.

        Wreszcie po godz.23-ej przyszła decyzja armatora: m.s „Bieszczady” mają wziąć „Miechowice”, które także zmierzały do Włoch z ładunkiem węgla na hol i doprowadzic do redy najbliższego portu czyli Lizbony. Wszyscy na statku zrozumieliśmy, że należy perfekcyjnie przygotowac statek do tej operacji tym bardziej, że rzadko zdarza się aby duży statek holował niewiele mniejszy od siebie. Nastąpiła smolista ciemna noc gdy na rufie naszego statku rozpoczęła się ciężka praca. Klarowano liny, rozwijano wielusetmetrowe liny polipropylenowe grubości równej przekrojowi dużej szklanki, przygotowywano „lejce” z grubej sizalowej cumy. Wszystkie prace nadzorował St.Oficer prywatnie mąż pani kapitan. Kapitan na mostku przygotowywała się do trudnej akcji analizując aktualną pogodę i prognozę na następne 24 godziny oraz akwen wokół wyspy Berlenga.

         Do „Kop.Miechowice” dotarliśmy przed świtem . Statki kołysały się miarowo na przeciwległych wierzchołkach fal kładąc się niebezpiecznie  ku sobie. W takich warunkach należało podejść do „Miechowic” na bezpieczną odległośc tak aby nie doprowadzic do zderzenia się statków, wystrzelic rakietę z podpiętą do niej linką połaczoną z liną pośrednią ,a potem holem. Rakieta osiągnęła pokład „Miechowic” za drugim razem i rozpoczęła się operacja wydawania holi. Po podaniu holi z rufy „Bieszczad” zostały one zamocowane na dziobie „Kopalnii Miechowice” i rozpoczął się najważniejszy rozdział tej historii. Pogoda była niezła, ale jazda i holowanie niezbyt przyjemne.

        Holowany statek zachowywał się jak niesforny pies na smyczy czy cielę prowadzone na powrozie do rzeżni. Raz ustawiał się skośnie do kursu zestawu by potem wybiegac do przodu zrównując się niemal z „Bieszczadami” na jego trawersie. Nic nie można było na to poradzic bo przecież „Miechowice” nie miały steru, ale należało zachowac czujnośc. „ Żaba” od początku operacji nie schodziła z mostku, radiooficer utrzymywał stałą łącznośc z „Miechowicami” i odbierał prognozy pogody na akwen przez który przyszło nam płynąc. Kapitan holowanego statku, który okazał się szkolnym kolegą naszej pani kapitan był z nią w stałym kontakcie na statkowej UKF-ce.

        Po południu radzik odebrał ostrzeżenie o zmianie stanu pogody i grożącym sztormie. Po paru godzinach od dziobu zaczęła  pojawiac się coraz większa fala zalewająca czasami pokład i utrudniająca żeglugę. Potem zaczął padac rzęsisty deszcz, a w nocy wiatr w silniejszych podmuchach osiągał siłę  8 stopni w skali Beauforta. „Żaba”  siedząc na swoim kapitańskim fotelu oparła zmęczone nogi na mostkowym podszybiu i drzemiąc czujnie od czasu do czasu rzucała do mnie polecenia lub pytania w rodzaju :            

 - Second spytaj obsadę rufową jak tam zachowują się  lejce. 

        Około 3-ej godziny na mojej wachcie nagle odczuliśmy silne drgnięcie kadłuba statku, a na UKF-ce bosman zameldował, ze pękła jedna z lin holowniczych. Kapitan wyskoczyła boso na odkryte skrzydło mostku aby zobaczyc jak się naprawdę przedstawia sytuacja. Za nią jak osobisty kamerdyner wyleciał elektryk z jej butami i nieprzemakalną kurtką. „Żaba” zajęta analizą zaistniałej sytuacji chciała go odsunąc niecierpliwym gestem, ale ten nie dawał za wygraną:

- Taa, pani Kapitan ! Niechże pani to włoży. Stoi pani boso w wodzie. Jeszcze się pani nam  przeziębi !

       Wysłałem marynarza wachtowego aby poderwał załogę do lin ale większośc już tam była i mocowała nową linę holowniczą. Jak się pózniej okazało podczas tych prac mało nie stracił życia St.Oficer . Podczas mocowania holu niespodziewanie wybiegajaca lina przyparła chiefa do polera i tylko dzięki jakiemuś niezwykłemu przypadkowi udało mu się uniknąć zmiażdżenia na polerze. Po uzupełnieniu lin przy wciąż przelatujących silnych opadach deszczu i gwałtownych podmuchach sztormu  kontynuowano żeglugę.

       Następnego dnia kilkusetmetrowa kawalkada osiągnęła akwen w pobliżu redy Lizbony.  Na tym właściwie zakończyła się powodzeniem niezwykle trudna akcja ratownicza. Teraz Lizbona powinna wysłac po s/s „Kop.Miechowice” holowniki aby te wciągnęły  statek do portu. Niestety w tym czasie w Lizbonie stacjonowały tylko holowniki rzeczne, które przy panującej wówczas pogodzie nie mogły wyjśc z portu. Należało więc czekac na zewnątrz na poprawę pogody i holownik.

      Nagle, niezwykle silne uderzenie wielkiej fali zrywa wszystkie hole łączące oba statki. Załoga „Bieszczad” pośpiesznie wybiera lub zrzuca do morza zerwane liny aby nie wkręciły się w śrubę statku. Jednocześnie jest przygotowywana do podania na „Kop.Miechowice” tajfun-lina, najmocniejsza z istniejących. Jest to lina stalowa o grubości męskiego przedramienia. Podanie takiej liny na drugi statek przy takiej pogodzie przekracza ludzkie możliwości. Na szczęście „Kopalnia Miechowice” dryfuje od brzegu w kierunku otwartego oceanu. W międzyczasie w biurze armatora zapada decyzja, że „Bieszczady” pozostają w pełnej gotowości w asyście „Miechowicom” do czasu przybycia z La Coruna (Hiszpania) pełnomorskiego holownika, który zaholuje statek do jego portu docelowego w Livorno. 

        Na następny dzień zjawił się „holowniczy zawodowiec” , który po podaniu swych holi popłynął z ”Miechowicami”  do Włoch. I tak po 3 dniach akcji wreszcie można było się wyspac, a „Żaba” po 4 bezsennych nocach zejśc z mostku. Dla „Kopalni Miechowice” był to już jednak ostatni rejs. Po wyładunku węgla we Włoszech ten sam holownik popłynął z „Miechowicami” do Hiszpanii gdzie statek został sprzedany na żyletki.

                                                **********************************

Epizod po trosze związany z tą akcją.

         Nasz statek po wyładunku węgla  w Savonie udał się do Sfaxu (Tunezja) gdzie załadowano pełnokrętowy ładunek fosforytów dla krajowego odbiorcy. W drodze do kraju podczas przejścia Cieśniny Gibraltarskiej na UKF-ce nawiązał z nami łączność inny statek naszego armatora, a jego kapitan chciał się od naszego dowódcy dowiedziec szczegółów przeprowadzonej akcji holowniczej. Pogadali  ze sobą serdecznie i krótko po zakończeniu rozmowy statek płynący w odwrotnym kierunku do naszego kursu przepływał blisko naszej burty. „ Żaba” czekając na pozdrowienia od kolegi na syrenie okrętowej gdy zauważyła, że ten nie ma zamiaru oddac na syrenie 3 długich sygnałów zawołała go na UKF-ce i zapytała :

- To co Zdzisiu może podrzucic wam z wiadro powietrza ?

Ten tłumacząc się zawile odgryzł się słowami:

- No ale za to my salutujemy wam banderą, a wy nic ! Nie niesiecie bandery na gaflu!

W tym momencie zbaraniałem bo na naszym gaflu poprzednia wachta nie podniosła bandery i  płynęliśmy bez niej. „Żaba” na ile jej pozwalała długośc kabla słuchawki odsunęła się od pulpitu i radia  aplikując  mi „przyjacielskiego” sążnistego kopniaka. Pani kapitan ! Dotąd pamiętam tego kopa !

 

wuka1945   
lip 22 2020 Wspólczesne piractwo morskie
Komentarze (1)

 

            

  Czy różni się od tego znanego z książek i filmów ? Współcześni piraci rozzuchwaleni zdobywaniem korzyści finansowych w formie okupu nie są zainteresowani posiadaniem porwanych statków czy ich wyposażenia, obchodzą się z załogami porwanych statków w miarę po ludzku, t.zn zabójstwa jak dotąd zdarzały się rzadko. Do bajek należy włożyc ich opowieści o przyczynach odrodzenia się piractwa n.p na wodach Somalii. „Biedny” murzynek tłumaczy się,że musiał się zając się piractwem bo łowiska na ich wodach przybrzeżnych zostały wyjałowione z ryb na skutek nadmiernych połowów przeprowadzanych przez obce statki rybackie. A więc  tylko należy sobie przypomniec czytankę z Elementarza Skalskiego i współczuc murzynkowi Bambo.

      Oglądałem swojego czasu film dokumentalny ukazujący życie somalijczyków zajmujących się piractwem. Bossowie tych grup naturalnie siedzą na lądzie i wydają dyrektywy ludziom trudniącym się  bezpośrednio atakami na statki. Boss zbiera okup dostarczany przez pośredników od armatorów i ich ubezpieczycieli, a swoim płotkom płacą skromniejsze pieniądze. Życie na lądzie takim piratom i ich rodzinom odpowiada no bo jeden skok na statek i kasa rzędu kilku milionów dolarów jest ich. Iluzoryczne staje się wiec pytanie czy rządowi i władzom n.p Somalii można zaufac,że coś poprawią i pogonią dzicz.

        Jestem święcie przekonany,ze piracka mafia somalijska ma w kieszeni większość władz państwowych jeżeli takowe działają. Jakie akweny mórz są zagrożone piractwem morskim. Otóż: Morze Czerwone, Zatoka Adeńska ( cała, także wybrzeże Jemenu i Somalii) od Cieśniny Bab al  Mandab do Sokotry, zachodnia częśc Morza Arabskiego, wody wzdłuż wschodniego wybrzeza Afryki od Somalii do RPA – na tych wodach stosowane są najcześciej porwania statków. Inna forma piractwa w postaci rabunków, kradzieży ładunku statków występuje najczęściej na wodach wokół Indonzezji, w pobliżu wysp Nikobarów, Andamańskich, w Cies. Malakka (!), w Cieśninie Singapurskiej, na Morzu Wsch.Chińskim i Południowochińskim, podczas przejscia przez cieśniny Sunda i Gaspar między Sumatra i Jawą, wybrzeże zachodniej Afryki od Dakaru do Lagosu, zachodnie wybrzeże Ameryki Płd. (Chile), wybrzeże Brazylii. 

frown

     Podczas gdy piraci operujący w Zat.Adeńskiej i na Oceanie Indyjskim dysponują szybkimi łodziami i nowoczesną bronią oraz sprzętem nawigacyjnym (napadaja często daleko od ladu) to ci z innych akwenów oprócz łodzi posiadają noże, maczety, rzadziej broń i zajmują się podczas skrytych napadów najnormalniejszym rabunkiem. Bardzo często napadając na statek, wpadają n.p do kabin oficerskich i kapitana grabią kosztowności i wszystko co im się przyda. Robią to tak szybko i sprawnie, że bywa czasami, że wachta na mostku nic nie wie o napadzie. Jak statki się bronią przed napadami ?

        Broni na statku nie ma, a raczej bardzo rzadko bywa na jego wyposażeniu. Przeto w porze nocnej (większość napadow jest przeprowadzana o tej porze) cały pokład główny statku i woda wokół jego burt oraz przed dziobem i za rufą jest oświetlona tak aby można było wcześniej zauważyć potencjalnych bandytów, z pokładowych instalacji pożarowych dostarczana jest woda którą silnym strumieniem z węży p.poż kieruje się za burte wzdłuż statku utrudniajac w ten sposób dostatnie się na pokład statku. Na pokładzie głównym, na dziobie i rufie wystawiane są dodatkowe wachty spośród wszystkich członków załogi. I to wszystko.  

         W przypadku dostania się piratów na statek pozostaje już tylko podnieść rączki do góry. Czy miałem podczas swojej pracy na morzu przygody z piratami ? A któz ich nie miał.  Statek opuszczał wczesnym rankiem port Dakar (Senegal). Krótko po godzinie 6-ej zdaliśmy pilota portowego, załoga wyklarowała cumy i została zwolniona z miejsc manewrowych. 40 min  po zakończeniu manewrów portowych kucharz który przygotowywał w kuchni śniadanie dla załogi  zauważył przez swój bulaj, że na rufie przy cumie ugania się jakiś bambo. Ponieważ myślał, że to może robotnik portowy, który nie zdążył wysiąść przed odcumowaniem statku z portu wyszedł na rufę aby sprawdzic. Bambo gdy ujrzał kucharza wyskoczył za burtę, a z wody podjęła go asystująca mu motorówka. Kucharz wychylając się za burtę zobaczył także, że jedna z naszych cum syntetycznych „wybiega” za burtę, a murzynki na łodzi mocują się z jej okiem.

          No i poleciałoby 220 m cumy z murzynkami gdyby nie przebiegłośc bosmana, który wcześniej drugi koniec (oko) cumy zamocował na stałe na pokładzie. Skończyło się na tym,że musieliśmy  zatrzymac silnik statku , a wezwana załoga ponownie wciągnęła cumę na pokład. Inny przypadek : w środku nocy w Cieśninie Singapurskiej gdzie ruch statków jest tak duży jak aut na Marszałkowskiej w Warszawie  niewiadomo kiedy piraci wykorzystując zaangażowanie mostka w prowadzeniu nawigacji skradli ratunkowa tratwę pneumatyczną. Nikt nie widział, nikt nie wie kiedy.  Podczas przejść  przez wody zagrożone piractwem b.często przepływa się statkiem  obok podejrzanych łodzi wypełnionych ludzmi, którzy nie są niczym zajęci, a wtedy pozostaje obopólna obserwacja i prężenie muskułów bo oni nie są wcale bohaterami i jak ich dopadnie n.p unijna marynarka wojenna operujaca na Zat.Adeńskiej szybciutko podnoszą rączki w górę i robią minki całkiem podobne do murzynka Bambo co to w Afryce mieszka i czarna ma skórę ten nasz  koleżka.   

Z netu :

... Cel działania piratów jest różny w zależności od regionu. To znaczy, wszędzie chodzi o chęć łatwego wzbogacenia się, jednak za pomocą różnych środków. O ile większość statków, które padają ofiarą somalijskich piratów, porywana jest dla okupu, w Azji jest odwrotnie. Tam porywa się statki dla ich towarów, bo bandy szabrowników działają najczęściej na zlecenie. Co za tym idzie, ryzyko przeżycia załogi np. w Cieśninie Malakka jest więc mniejsze niż w Rogu Afryki (oczywiście nie jest to regułą !). Atrakcyjnym łupem są zwłaszcza prywatne jachty i luksusowe łodzie, których na morzach nie brakuje…  

===============================================

wuka1945