Najnowsze wpisy, strona 2


maj 23 2019 Bosman szef załogi pokładowej
Komentarze (0)

        Po zakończeniu studiów w Szkole Morskiej zaokrętowałem na statek jako starszy marynarz. Pierwszego dnia po otrzymaniu w biurze armatora skierowania do zaokrętowania „wylądowałem” na burcie swego wymarzonego warsztatu pracy i zameldowałem się w biurze Starszego Oficera – szefa załogi pokładowej. Ten pykając fajkę otoczony obłokiem słodkawego tytoniu Amfora witając się ze mną rzucił pytanie :

- A świadectwo kranisty pan masz ?

    Szybko włączyłem skanowanie swych szarych komórek i w zasadzie tylko domyślając się o co chodzi udzieliłem negatywnej odpowiedzi, na co usłyszałem:

- To kogo mi te biuralisty przysyłają ? Cwoki nie mają u siebie w teczkach, że na statku aktualnie jest tylko jeden starszy marynarz ze Świadectwem Dżwigowego ? A potrzeba zgodnie z przepisami co najmniej trzech ?

      Gdy panu chiefowi odpowiedziałem,że winy swojej w tym przypadku nie widzę, a do zaokrętowania na ten statek wcale się nie prosiłem, ten  wręczajac klucz do przydzielonej mi kabiny rzekł:

 - Ok man, rozpakuj się młody człowieku i wal do bosmana się  szkolic !

          Przebrałem się w ciuchy robocze i schodząc na pokład zapytałem trapowego gdzie mogę znaleźć bosmana i który to jest. Przyszły mój współtowarzysz z załogi pokładowej odpowiadając mi na zadane pytanie rzekł:

- Bos celebruje ogryzanie kości na rufie, tam go znajdziesz, a poznasz go po toczku brezentowym, którego sobie sam uszył i ma go wybabranego wszelkimi farbami jakie są aktualnie na statku.

       Tu należy się parę wyjaśnień. Otóż każdego dnia o godz. 10-ej załoga zatrudniona na daymance (dniówkowy system pracy) ma 15-minutową przerwę w zajęciach czyli  t.zw coffee-time. Przyjęło się, że w tym czasie dobry kucharz wyławiał  z gara kości na bazie których gotował zupę i wystawiał brytwannę na rufowy poler gdzie zbierali się chętni do ich ogryzania.

      Tak też było i w tym przypadku. Bosmana poznałem od razu i to nie tylko po charakterystycznym toczku. Górował nad innymi wzrostem, wiekiem i jakimś ciepłym spojrzeniem, które wróżyło,że nie jest to człowiek nastawiony z rezerwą do „nowego” załoganta. Po przedstawieniu się bosmanowi i opowiedzeniu mu swej drogi na morze, z jakiej części kraju pochodzę oraz swego stanu cywilnego, ten oblizał dłoń z tłuszczu i soli , wytarł ją do sucha scierką i sciskając moją szuflę wypalił :

- Słuchaj młody ja jestem starym marynarzem, pływałem w konwojach i na wielu statkach, u mnie nie będziesz miał żle jeżeli tylko będziesz chciał solidnie pracowac. Teraz zasuwaj do ochmistrza, bierz od niego kamerton i melduj się na pokładzie na Kaśce ja tam zaraz będę i będziemy trenowac.

         Zgodnie z instrukcją bosmana poszedłem do ochmistrza po kamerton (24 butelkowy karton piwa) z którym udałem się na pokład. Po drodze zaświeciło mi w makówce, że Kaśka to był jeden z trzech dźwigów zainstalowanych na pokładzie głównym. Każdy z dźwigów miał na swoim ramieniu wymalowane żeńskie imię, które odpowiadało imieniom małżonek kapitana, chiefa i bosmana. Kaśka  była imieniem żony bosmana i nosił go dźwig nr.1. Gdy doszedłem do Kaśki bosman już był na niej odebrał ode mnie kamerton i posadził mnie przy sterowniku dźwigu. Pokazał mi która manetka do czego służy, zademonstrował w działaniu objaśniając:

- Tą gałką podnosisz lub opuszczasz ramię, tą kierujesz jej nogę w lewo lub prawo, tą podnosisz lub opuszczasz koralik. Trenuj tylko nie rozwal  Kasieńki i osprzętu pokładowego.

         Bosman usiadł na szafce sterowniczej, otworzył pierwszą butelkę „Żywca” i zaczęliśmy trening. Pierwszy raz siedząc za sterownikami miałem stracha nie z tej ziemi, a bosman ubaw po pachy ale ze zrozumieniem, ciągnąc piwko, podsuwał mi podpowiedzi co mam aktualnie robic abyśmy nie oberwali rozbujanym hakiem dźwigu lub żeby nie wyleciał on z szyn. Gdy tak powoli opanowywałem arkana obsługi dźwigu pokładowego bosman w pewnym momencie ocenił, że już cosik się nauczyłem  i dalszy ciąg przeprowadzimy następnym razem. Kazał mi położyc ramię Kaśki na podporach, zabrac karton z piwem do mojej kabiny aby po pracy przy piwku w ramach spotkania integracyjnego przywitac się z innymi matrosami. Tak się tez stało.

      Po kolacji ci co mogli przyszli do mnie razem z bosmanem. Bosman okazał się bardzo ciekawym człowiekiem i jak to określa się we flocie prawdziwym zejmanem. II wojnę zaliczył w konwojach pływając na statku typu „Liberty” (tanio budowane w USA statki z przeznaczeniem do przewozów w konwojach) jako artylerzysta obsługujący  rufowe działko przeciwlotnicze. Z humorem opowiadał jak postrzelił, na szczęście niegroźnie, aliancki samolot bojowy, który nadleciał  od rufy i zmierzał nad statkiem wzdłuż kursu jakim on podążał. Podobno według instrukcji dowódcy konwoju do każdego samolotu nadlatującego nad statek od jego rufy można było strzelac bez rozkazu kapitana statku.

         Był wyznawcą „białej kobyły” t.zn uwielbiał whisky „White horse” i mocne papierosy.  Każdego dnia po kolacji w salonie zbierała się załoga i przy kartach czy szachach słuchano opowieści bosmana. Sam bosman miał także rzadko spotykane hobby otóż był kolekcjonerem rożnych egzotycznych owadów i motyli. Naturalnie to hobby mógł realizowac tylko podczas postoju statku w porcie. W portach afrykańskich czy azjatyckich skoro tylko słońce schowało się za horyzont i zostały zapalone światla pokładowe bosman udawal się na wieczorne „łowy” owadów, które garnęły się do światła jak przysłowiowe cmy. Wówczas bosman chwytał je gołą ręką, otwierał drzwi swojej kabiny i wrzucał do niej złapane „okazy”.

        Ci co mieszkali w kabinach sąsiadujących z bosmańską skarżyli się potem, że nie dają im spac różne świerszcze czy cykady. Bosmanisko uśmiercał je znanym sobie sposobem, suszył i umieszczał na szpilkach w specjalnych ramkach czy gablotkach, którymi potem obdarowywał gabinety zoologiczne gdyńskich szkół. Na statku zawiązało się nawet „kółko wielbicieli muchy” bosmana.

         Otóż jednego z kolorowych okazów bosmana wielkości dużego  bąka udało mu się prawie wytresowac. Każdego dnia bosman udając się do pracy na pokład zamykał „muchę” w dużym słoju z dziurawą pokrywką, a po powrocie do kabiny „mucha” zaczynała swoje harce na stole bosmana. Ten dokarmiał ją sobie tylko znanymi specjałami przynoszonymi od kucharza, a gdy zjawiali się inni aby posiedzieć z bosmanem przy piwku i popodziwiac jego wyprawione okazy musieli przed wejściem najpierw postukac kodem do drzwi kabiny bosmana aby ten zdążył „muchę” zabezpieczyc przed jej ucieczką.

       Towarzystwo siadało przy stole, bosman otwierał słój i „mucha” wylatywala na kabinę. Przez bosmana została nauczona popijac piwko i gdy ten na kapsel od butelki  nalał  parę kropel piwka ta siadała na jego rogu i chyba pociągała trunek po czym wywracała się na skrzydełka, a towarzystwo miało uciechę stwierdzając  – ale się narąbała ! Pewnego razu gdy tak kółko siedzialo przy piwku i przy musze wszedł do kabiny bosmana niezapowiedziany gosc z załogi maszynowej. Wszedł bez umówionego pukania, a ponieważ „mucha” korzystała z kabinowej wolności i była wypuszczona ze słoja udało się jej zwiac przez niespodziewanie otworzone drzwi. Najpierw oberwało się gościowi-intruzowi po czym całe towarzystwo puściło się na statkowe korytarze w poszukiwaniu „muchy”. Gdy tak biegali po korytarzach jeden z nich napotkał schodzącego z górnego pokładu stewarda i pytając go :

- Nie widziałeś muchy bosmana ?

A gdy ten odpowiedział :

- A coś tam  mi siadło na czole to pacnąłem.

        Oburzeniom „kółka wielbicieli muchy” nie było końca. Biedny steward został zrazu zwymyślany od morderców  owada by potem dowiedziec się, że odtąd każdą zimną jajecznicę podaną załogantom do śniadania będzie zmuszony sam zjeść. Tego wieczora piwo już im nie smakowało jak zawsze, a bosman pocieszał „kółkowiczów”  tym, że w Indiach będą o wiele ciekawsze okazy. Ponieważ atmosfera była co najmniej minorowa bosman zaintonował ulubioną swoją szantę i po następnym piwku już było weselej. Z bosmanem i Jankiem (vide poprzedni wpis z tego cyklu) pływaliśmy na tym statku prawie roku czasu zaliczając rejsy w dalekich relacjach. Od bosmana nauczyłem się dużo tajników marynarskiego fachu, które potem mogłem przekazywac innym. Zawsze imponował mi nie tylko posiadaną wiedzą ale także podejściem do załogantów. Dotąd wspominam jego opowieści z okresu wojny i pływania w konwojach, jego życiowe nauki oraz sprzedawane mi marynarskie techniki szplajsowania lin i upór z jakim starał się aby statek pod naszą banderą ładnie prezentował się poza granicami ojczyzny. Z bólem przyjąłem wiadomośc gdy  pod koniec lat 80-tych „przeszedł” na wieczną wachtę.

wuka1945   
maj 04 2019 River people i ruskie pierogi
Komentarze (0)

Podczas jednego z rejsów nasz statek został wysłany do portu Nowy Orlean położonego na rzece Mississippi po całookrętowy ładunek ziarna i pasz z przeznaczeniem dla odbiorców europejskich. Aby dotrzec do portu Nowy Orlean nawiguje sie 10-12 godzin rzeką pokonując silny przeciwny  prąd, który skutecznie redukuje szybkość statku. Najsilniejszy prąd rzeki oraz wysokie stany jej wód występują na wiosnę gdy Mississippi toczy zimne wody z północy USA wtedy także najczęściej wystepują na rzece mgły. Każdy statek musi korzystac z pomocy lokalnych pilotów rzecznych. Do Nowego Orleanu najczęściej korzysta się z 2 pilotów (pierwszy wprowadza statek na rzekę z redy do Pilottown („miasto pilotów” – tylko z nazwy), a drugi stąd do Nowego Orleanu. Z zasady statek przechodzi do kotwicowisko w pobliżu Nowego Orleanu gdzie jest poddawany wszelkim inspekcjom po zakończeniu których jest prowadzony w górę rzeki do terminala załadunkowego. W opisywanej podrózy statek naszego krajowego armatora P.Ż.M pod polską  (jeszcze) banderą zbliżył się wcześnie rano do Pilottown, gdzie nastąpiła zmiana pilotów. O ile z pierwszym pilotem współpracowało mi się bardzo dobrze to następny okazał się rzadko spotykanym modelem. Prowadzony przez oficera wachtowego z pokładu statku na mostek wkroczył do sterówki wysoki man z pukielkiem rudawych włosów wychlastany nieziemsko Old Spicem , którego zapach niczym wonne kadzidło rozlał się po sterówce. Jak przewiduje „morski protokół” przywita-łem pana pilota u drzwi sterówki słowami :

- Hello, Welcome ! licząc na powitalny uścisk dłoni.

Jakież było moje zdziwienie gdy pilot wkroczył bezpośrednio na centralne miejsce sterówki i zapytał :

– Captain,what’s your flag?– (kapitanie jaka jest bandera i przynależnośc panstwowa twojego statku?)  

Zaskoczony tym pytaniem odpowiedziałem krótko: polska. Pilot przez moment zastanawiał się po czym stwierdził :

- To znaczy sowiecka ?

Troche mnie to zdziwiło, że nie widzi różnicy więc odparłem :

 - Panie pilocie Polska jest wolnym krajem, a nie republiką sowiecką, a na gaflu (wytyk na maszcie sygnałowym) dumnie niesie polską banderę. Chyba zauważyłeś ją.

 Obserwując jego buzkę zauważyłem, że chyba włączył skanowanie swoich szarych komórek po czym rzekł:

- Nie lubię komunistów !

  Odgryzłem się, że ja też za nimi nie przepadam, a na to jaki system obowiązuje w moim kraju nie miałem wpływu gdy parę miesięcy przed końcem wojny przyszedłem na świat. Gdy zauważyłem, ze pilot nerwowo rzucił  swoją torbę na podszybie sterówki nie wytrzymałem i poinformowałem go,że jeżeli tak ma wyglądac nasza współpraca to zawołam Stacje Pilotową i poproszę o innego pilota i wykonałem parę kroków w stronę radiostacji UKF. Pilot  jak poparzony skoczył do mnie, odciągnął mnie od nadajnika prosząc abym się uspokoił i tego nie robił.              

   Gdy zauważył, że mija mi złośc  poprosił o kapitański fotel w którym usiadł zarzucając w amerykańskim stylu swe „kajaki” (nr buta co najmniej 46) na podszybie i rozpoczął swoją pracę. Przed nami było jeszcze co najmniej 8 godzin wspólnej pracy.Gdy przyszła pora obiadowa zapytałem go czy może ma chęc coś skonsumowac i zaproponowałem mu typowo polski obiad z daniem głównym Beef Strogonow (sic!!). Pilot zbaraniał i rzucił pytanie:

- A masz może RUSKIE PIEROGI ?

   Pomyślałem – tu cię mam typie. Odpowiedziałem,że na polskich statkach to jest danie kolacyjne ale mam dobrego kucharza, który może mu przygotowac beef steak’a , czy insze typowo amerykańskie danie a’la. McDonald. Odparł, że to ma na co dzień, a o polskiej kuchni słyszał od swoich kolegów pilotów po czym zgodził się na normalny obiad. Gdy dotarliśmy na kotwicowisko w Nowym Orleanie przed zejściem ze statku spytał mnie :

 - Cap! Have you canned polish ham ?

   Pomyślałem,  wow tu Cię boli człeku i odparłem, że mam tylko American Garlic Sausage !… Nie chciał !!!! Gdy opowiedziałem po zacumowaniu w Nowym Orleanie całą historie agentowi ten stwierdził:

 - Miałeś wyjątkowe szczęście pracowac z wyjątkowym chamem z grona “river people”.

Jak wyjasnił mi agent tym mianem nazywają ludzi słabo wykształconych, którzy znają tylko rzekę bo po niej latami pchali barki, a uczyc się nawet ogłady nie mieli czasu. Jaki morał z opowiadania ? Aby zjeśc na polskim statku ruskie pierogi należy coś wiedziec o Polsce i dysponowac krztyną kultury.

P.S Póżniej miałem okazje pracowac na Mississippi z innym pilotem,który był zauroczony polakami ,a w szczególności naszymi dziewczynami. Otóż opowiadał mi, że był w Polsce w Iławie na kursie dowodzenia dużymi statkami (kurs na modelach pływajacych po jeziorze Jeziorak) i któregoś  wieczora opiekujący się nim agent zaprosił go do swojego domu na kolację. Idąc do domu agenta kupił wiązankę kwiatów dla pani domu. I nie masz pojęcia – opowiadał - jak ta dziewczyna mi dziękowała. Zostałem wyściskany jak gdybym był krewnym tej pani witanym po latach. Wspominając ten pobyt w naszym kraju pilot podsumował swą opowieśc:

- Wiesz ? Polskie dziewczyny są super.

 Bez chwili zastanowienia przyznałem mu rację !!!     

 

= = = = = = = = = = = =                    = = = = = = = = = =                                                               

wuka1945   
kwi 24 2019 Pożar na morzu
Komentarze (0)

 

 

Ten rejs zapowiadał się ciekawie. Po wyjsciu z Tianjin (Północne Chiny) z ładunkiem koksu statek zdążał do Puerto Ordaz w Wenezueli. Po drodze do Wenezueli mieliśmy  jeszcze zawinąc na kilkanaście godzin do  Long Beach w USA aby tam uzupełnic paliwo.  Cała podróż miała się zamknąc w przeciągu miesiąca czasu. 

    Cały przelot pierwszej części podrózy statku od wyjscia z Chin przebiegał bez specjalnych atrakcji. Zaliczaliśmy zmienne strefy klimatyczne i pogodowe, a więc zimę w Chinach i przy brzegach Japonii, umiarkowany klimat na niższych szerokościach geograficznych Pacyfiku. Gęste mgły na M.Japońskim i w Cieśninie Tsugaru oraz podczas większej części żeglugi po Pacyfiku. Żegluga po ortodromie wprowadziła nas na wyższe szerokości gdzie nie tylko płynęlismy z prądem ale czasami wspomagał wysiłek naszego statkowego silnika sprzyjający wiatr gdy znajdowaliśmy się w południowych ćwiartkach niżów. Parę dni przed Long Beach pogoda poprawiła się na tyle, że w Dzienniku Okrętowym oficerowie zamieszczali wpisy typowe dla „żydowskiego morza”.

      Ale oto gdy do Long Beach została nam tylko niecała doba nastąpiło wydarzenie które pokrzyżowało wszystkie nasze założenia związane z itinererem podrózy. Ostatniej nocy przed Long Beach o godz. 01:30 obudziły mnie dziwne sygnały nadawane dzwonkami alarmowymi. Najpierw wkurzyłem się, że któs uruchamia w nocy dzwonki alarmowe bez mojej wiedzy ale gdy zauważyłem, że światło mojej kojówki (lampka nocna nad koją) stopniowo przygasa, a silnik napędu głównego statku szybko traci obroty i zatrzymuje się, wskoczyłem w ciuchy i pobiegłem na mostek.

       Na mostku zdezorientowany powstałą sytuacją 2 oficer zgłosił mi,że z komina wali gęsty czarny dym, a mechanik wachtowy nie podnosi słuchawki telefonu gdy do niego dzwonią. Poleciłem oficerowi wachtowemu zabrac przenośna UKF-kę i udac się do siłowni aby zorientowac się co się stało. Gdy na mostku zostałem sam po paru chwilach zadzwonił do mnie Starszy Mechanik i zameldowal mi, ze ma poważny pożar w siłowni, który lokalnymi środkami gaśniczymi będącymi na wyposażeniu siłowni nie da się ugasic gdyz pali się jeden z agregatów prądotwórczych. Przemyślałem szybko powstałą sytuację, pozycje statku oraz warunki pogodowe i bez namysłu ogłosiłem alarm pożarowy.

       Po ogłoszeniu alarmu załoga zebrała się szybko na miejscu zbiórki, ale jak mrówki w  kopcu zaczęli przybiegac do mnie na mostek niektórzy członkowie załogi z błaganiem aby „ rwac zawory butli instalacji CO2 bo usmażymy się jak kiełbasa na patelni”. Ponieważ do efektywnego uruchomienia stałej instalacji gaśniczej z użyciem gazu CO2  potrzebne było pewne uszczelnienie pomieszczenia siłowni (pozamykanie wszystkich drzwi siłowni świetlików/iluminatorów i wentylatorow) nie mogłem sobie pozwolic na bezmyślne uzycie tego środka gaśniczego. Jednak bardzo spanikowanym załogantom nie przemawiały moje słowa, że dopóki siłownia nie zostanie uszczelniona, a wachta jej nie opuści nie ma mowy o uruchamianiu systemu gaszenia.

      Ciągle któs przybiegał na mostek z błaganiem o reakcję pomimo tego, że wedlug rozkładu alarmowego powinien być na ustalonym miejscu i wykonywac określone czynności. Dopiero gdy użyłem ostrego słownictwa, znanego zresztą już dzisiaj powszechnie, wycieczki na mostek ustały. Szybko tez St.Mechanik zameldował mi przez radio, że siłownia jest uszczelniona, a wachta zdołala ją w porę opuścic.  

      Zezwoliłem na zerwanie butli pilotowych i otworzenie systemu gaszenia pożaru pomieszczenia  siłowni. Jak się pózniej okazało Starszy Mechanik zrywał butle pilotowe ze łzami w oczach bo żal mu było …… świeżo wymalowanej siłowni. Przed zerwaniem butli poleciłem jeszcze Starszemu Oficerowi sprawdzic obecnośc załogantów na miejscu zbiórki, a cała pozostałą załogę przeprowadzic na dziobówkę. Na mostku został ze mną radiooficer, który przekazywał całą sytuacje na ląd do przedstawiciela armatora w USA oraz Chief Mechanik.

      Na mostku i na całym statku panowała ciemnośc i tylko w newralgicznych punktach paliło się akumulatorowe oświetlenie awaryjne. I tak przez  3 godziny wszyscy czekaliśmy na efekty użycia gazu CO2. Gdy po tym czasie St.Mechanik ubrany w ubranie azbestowe (takie to były czasy, dzisiaj już nikt nie używa azbestu) z założonym aparatem tlenowym asekurowany przez statkowego strażaka poszedł sprawdzic stan siłowni z górnego poziomu/ platformy i zameldował, ze pożar został opanowany wszyscy odetchnęli z ulgą. Pozwoliłem załodze wrócić do nadbudówki ale nie do swoich kabin, które musiały być sprawdzone testerem na obecność gazu. Wprawdzie gaz CO2 jest gazem cięższym od powietrza i zalega w niższych partiach pomieszczeń ale należało miec pewność , ze nic nikomu nie grozi.

     Załoga zebrala się w messie, spawacz przytargał z pokładu spawalniczy  palnik, którym podgrzewał garnek z wodą aby wszyscy mogli się napic …… kawy. Śniadanie było na zimno ale nikt nie narzekał . Jakież było moje zdziwienie gdy na mostek wkroczył uśmiechnięty steward i przytargał mi kawę oraz jajecznicę smażona na patelni podgrzewanej w podobny sposób czyli palnikiem. Teraz wszyscy czekaliśmy na spadek temperatury i przewentylowanie pomieszczenia siłowni aby móc uruchomic agregat prądotwórczy oraz rozpocząć procedurę przygotowania silnika głównego do ruchu. W międzyczasie zawiadomiłem drogą telegraficzną armatora oraz US Coast Guard, że po pożarze w siłowni sytuacja jest opanowana i w ciągu paru godzin będziemy kontynuowac podróż. Wczesnym popołudniem udało się mechanikom przywrócic do życia silnik główny.

    Kadłub statku po jego uruchomieniu zrazu zadrgał znajomymi wibracjami by następnie wpadając w łagodne boczne kołysanie wznowic swój  marsz do celu. Przed nami pozostało 20 godzin jazdy. Z trzech posiadanych agregatów prądotwórczych mieliśmy do dyspozycji dwa, które w pełni zabezpieczały nam zasilanie wszystkich niezbędnych mechanizmów i urządzeń. Warto tutaj podac ciekawostkę, że wszystkie 3 statkowe agregaty gdyby pracowały równolegle to mogłyby pokryc zapotrzebowanie na energię elektryczną  15 tys. miasteczka. Podczas przelotu do Long Beach mieliśmy czas na znalezienie przyczyny pożaru w siłowni. Pomieszczenie siłowni wygladało jak czarna osmolona wędzarnia, a oględziny spalonego agregatu wykazały, że powodem pożaru było pękniecie przewodu paliwowego zasilającego agregat i wyciek paliwa na jego kolektor wydechowy.

  Następnego dnia w godzinach popołudniowych gdy podchodziliśmy do nabrzeża w Long Beach na keji czekała na nas sporo grupka interesantow. Wśród nich wyróżniali się oficerowie US Coast Guard (Straż Wybrzeża), których szczerze mówiąc spodziewałem się ale nie w tak znacznej ilości. Wiedziałem, że po zacumowaniu przeprowadzą wnikliwą inspekcję naszego statku pod kątem bezpieczeństwa żeglugi i jak tylko mogliśmy wszyscy na to byli przygotowani.

    Inspekcja przebiegła bezproblemowo, a jedynym wytknięciem i to dotyczącym mojej osoby był brak przesłania do US Coast Guard informacji, że statek będzie  wchodził do portu bez jednego agregatu. Z pomocą Chiefa Mechanika udało mi się dowódcę grupy US C.G przekonac, że pozostałe 2 agregaty pokrywały z nawiązką statkowe zapotrzebowanie na energię elektryczną i skończyło się tylko na pisemnym wytknięciu. Obecny przy tym przedstawiciel naszego armatora puścił do mnie znaczące duże oko, które odebrałem jako aprobatę finalnego rezultatu „negocjacji”. Nie mogłem powiedziec, że uczyniłem to celowo aby uniknąć jakichkolwiek restrykcji wynikających z braku jednego agregatu.. Za to szef Coast Guardu po przeczytaniu mojego raportu dotyczącego pożaru jaki miał miejsce na burcie wpadł w zachwyt nad wyszkoleniem całej załogi i oznajmił : 

- Kapitanie ! Gratuluję wyszkolenia załogi. Uruchomienie systemu gaszenia siłowni w ciągu 7 min to rezultat jaki nigdy nie osiągnięto w naszej szkole gdzie szkolimy kadetow  US Coast Guard’u.

 Odpowiedziałem mu tylko:  - Really ? Thank you officer for your compliment. (Naprawdę ? Dzięki Ci za komplement).

     Po zakończeniu inspekcji US Coast Guard pozostały tylko sprawy związane z odprawą graniczną. Otóż każdy statek obcej bandery jeżeli udaje się do portu w USA musi co najmniej 1 m-c przed zawinięciem przedłożyć w ambasadzie USA w kraju armatora listę załogi dla uzyskania wiz wjazdowych. Ponieważ zawinięcie do portu amerykańskiego było podane przez czarterujących bardzo pózno , a sam postój w porcie miał być krótki przeto nie załatwiano wizowania listy załogi. Teraz gdy statek miał pozostawac w USA przez okres 10 dni aż się prosiło aby zezwolic załodze zejśc na ląd chociaż dla odprężenia się po ostatnich przeżyciach.

      Gdy razem z agentem statku prosiłem oficera Immigration o ludzkie odstąpienie od porcedury wizowania ten pozostawał  twardym biurokratą. Ja i Starszy Mechanik otrzymaliśmy na czas postoju przepustki uprawniające nas do zejścia na ląd ale tylko w porze dziennej i tylko w celu załatwiania spraw służbowych. Po zejściu odprawy wejściowej gdy zagadnąłem agenta statku dlaczego oficer Immigration nie okazał się człowiekiem elastycznym usłyszałem od niego ciekawe wyjaśnienie :

- Wiesz, ten pan ma przykre „doświadczenie” w kontaktach z polskimi kapitanami. Otóż w poprzednim miejscu pracy podczas odprawy granicznej na polskim statku kapitan ugościł uczestników odprawy jak tylko mógł, kto co tylko chciał – miał. Między innymi były słynne wasze polskie kanapeczki „na ząb”, był „Żywiec”, a jeżeli ktoś miał chęc była i „Polish Wyborowa”.

     Nasz bohater zasmakował w waszej wódce i nie odmawiał kapitanowi gdy ten proponował : Once more ? Efekt końcowy był taki, że po zakończeniu odprawy nie wracał już do domu swoim autem lecz zawołał taksówkę. Podczas jazdy taksówką przysnęło mu się i nieopatrznie w pewnym momencie spod cywilnej koszuli wylazł mu na wierzch jego pistolet. Gdy kierowca taksówki zobaczył to w lusterku nie wiózł go już do domu lecz udał się z tym pasażerem na posterunek policji. W rezultacie tego stracił pracę w poprzednim porcie i po paru latach znalazł się tutaj u nas. Od tego czasu nie jest życzliwy Polakom (sic !!!!) i nie pije polskiej wódki. –

     Przykro mi się zrobiło, że nasza polska goscinnośc tak  została odebrana i przypomniałem sobie, że rzeczywiście podczas naszej odprawy wejściowej ten pan nie tknął ani kielicha, ani piwka, a pragnienie gasił tylko wodą mineralną. Za radą agenta znaleźliśmy rozwiązanie jak załoganci mogą się udac na ląd. Otóż udawali się oni dwójkami i posługiwali się naszymi przepustkami.

    Odtąd zawsze para schodząca na ląd chociaż różniła się buzkami od poprzedniej zawsze miala w składzie kapitana i chiefa mechanika. Po powrocie jednej pary udawała się następna zabierając od poprzedników przepustki wystawione dla nas. Szczęśliwie nikt ich nie kontrolował i ten myk się udał. Po 12 dniach postoju podczas którego pracownicy stoczni wyremontowali nam uszkodzony agregat wyszliśmy w swój następny etap podróży do Puerto Ordaz.

      A wracając do przykrego „doświadczenia” oficera Immigration to wydaje mi się, że gdyby mnie spytał jak należy pic naszą wódkę to  otrzymałby radę :  na pewno należy pic z głową znając swoje możliwości.

                                                                         

                                            * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *

wuka1945   
kwi 16 2019 Truskawki
Komentarze (0)

                  

           W okresie  wielkiej hossy w eksporcie polskiego węgla do krajów Europy statek był zatrudniony przy przewozach naszego „złota”  z portów krajowych do Francji skąd po wyładunku węgla płynął do Narwiku po rudę dla naszych hut. Statek nieduży wielkości 15 tys DWT posiadał także dwa miejsca pasażerskie, które w tych relacjach były często wykorzystywane do przewozu pasażerów w opcji rejsu okrężnego. Tak też było tym razem.

     Na statku pełniłem wówczas funkcję Chiefa Oficera i jak zwykle przy końcowce załadunku w Szczecinie ostatnie tony węgla ładowano na statek pod moim nadzorem. Przed samym zakończeniem załadunku podjechala pod statek armatorska Nyska, która zgodnie z zapowiedzią uzyskaną z biura przywiozła panią pasażerkę (tu dalej vel podróżną). 

    Posłałem oficera służbowego na nabrzeże aby pomógł pani podróżnej wnieśc na burtę jej spory bagaż. Sam przywitałem podróżną na trapie i ku mojemu zaskoczeniu  podczas przedstawiania się niewiasta z uroczym uśmiechem zapodała mi:

 - Jestem Adriana i miło mi pana poznac osobiście bo dużo mi opowiadali w biurze o panu. 

   Tu należy wstawic wielkie moje zdziwienie ale złożyłem służbowy uśmiech i póki co zostawiłem to bez komentarza. Pani podróżna zaczęła wyciągac z torebki swój bilet pasażerski i dokumenty myśląc, że należy to okazac już przy wejściu na statek. 

   Przerwałem jej poszukiwania dokumentów informując, że po wszystkie stosowne papierzyska przyjdzie do niej ochmistrz, który odpowiedzialny jest za przygotowanie wyjściowej odprawy celnej i granicznej statku ,

  – A teraz – rzekłem –  proszę przejść do przygotowanej kabiny pasażerskiej i rozpakowac się. 

   Pani Ada, jak się okazało nowoprzyjęta do biura armatora pracownica,  udawała się w rejs szkoleniowy aby miec jako takie pojęcie o morzu i pracy marynarza. Trzeci oficer holował podróżną do kabiny, a ja złożyłem krótki telefoniczny raport mojemu koledze kapitanowi :

  - Jest ! Na burcie ! 

     Po zakończeniu załadunku i odcumowaniu ze Szczecina wyszliśmy w rejs do francuskiego portu Caen. Tego samego dnia podczas kolacji spotkaliśmy się powtórnie z panią Adą przy stole w messie. 

    Ponieważ stoliki w messie mogły pomieścić tylko 4 osoby ochmistrz odstąpił pani podróżnej swoje miejsce przy kapitańskim stole i w taki oto sposób przyszło mi siedziec obok p.Ady, zaś po drugiej stronie siedział kapitan Zbysio oraz Kazik – St.Mechanik. 

    Obaj zdążyli się już zapoznac z podróżną, a ta czuła się bosko i radośnie kwiląc. Kapitan podczas kolacji opowiadał swoje morskie przygody chwaląc się jak to polował na łosie w Norwegii, jak w fińskiej saunie zaliczył najwyższą półkę i temperaturę blisko 90 stopni (????). Ale gdy opowieści jego zaczęły dotyczyc wędkownia w Norwegii i mnie to zaciekawiło. 

    W pewnej chwili opowieści kapitana zaczęły snuc się wokół połowu łososi. Zbysiu  umiejętnie budował ciekawość słuchaczy koloryzując nadmiernie całą tą historię. Pani Ada zasłuchana w opowieśc kapitana przestala konsumowac kolacje (pyzy ze skwarkami i zasmażaną kapustą), Kazik przeżuwal wolno każdy kawałek pyzy śledząc słowa wodza.  Mocno zaangażowany w swe  opowiadanie  kapitan nagle wstał i przedstawiając ostatnie sekwencje opowieści rzekł: – I w tym momencie szczytówka wędki wygięła się do granic wytrzymałości , poczułem gwałtowne szarpnięcia na lince i trudno mi było operowac kołowrotkiem. Po paru minutach udało mi się wyholowac rybę na brzeg.  

Tu kapitan rozpostarł swe ramiona w pełnym zasięgu omal nie uderzając w głowę chiefa Kazika  rzekł :

 - To był taaaaaki łosoś  !  

   Wsłuchana i zaciekawiona podróżna oraz Kazik odchyląjący się od ewentualnego ciosu  kapitana  z rozdziawioną gębą patrzyli na ten gest kapitana.  Odczekałem chwilę i zapytałem Zbynia :          

 - W ę d z o n y ?      wink   wink

  Ten usiadł, Kazikowi nieprzełknięta  pyza ze śmiechu z buzki wypadła na talerz, podróżna kwiliła rozkosznie, a wkurzony kapitan po wypiciu herbaty opuścił messę.   

  Wiedziałem, ze mam u niego przechlapane i już wyobrażałem sobie jak na osobności zostane wyprostowany za swój żart.  Obrażony kapitan wytrzymal jednak tylko 3 dni po czym wszystko wróciło do normy. Nazajutrz przypadła ładna czerwcowa niedziela. Jakież było moje zdziwienie gdy po przyjsciu do messy przy kapitańskim stole zastałem oprócz podróżnej kapitana i chiefa Kazika odstrzelonych w biale koszule i pagony funkcyjne. Zdziwiłem się cholernie bo nigdy dotąd w morzu szczególnie chiefa mechanika nie widziałem pod pagonami.

   Kapitan także przyodziewał dystynkcje tylko na portowe odprawy, wieczorek kapitańsko-pasażerski lub od święta.  Ja naturalnie wkroczyłem ubrany po niedzielnemu (jak na Sumę) ale bez przesady. Podróżna z biesiadnikami   konsumowali już rosołek. Tu winien jestem wyjaśnienia, że na polskich statkach niedzielne obiady podobne są do tych mamusinych czyli rosołek z makaronem własnej roboty i kurczak z frytkami. Wszystko  po to aby się marynarzowi kalendarz zgadzał i dni nie myliły. 

   Obiad przebiegał normalnie, t.zn etykieta i opowieści na przemian raz z jednej, raz z drugiej strony, pełny szpan i elokwencja. Na deser steward podał truskawki z bitą śmietaną. Pani Ada zaczęła pierwsza konsumowac deser. Nie wiem czy robiła to tak zmysłowo,że wpatrzeni w nią Kazik i kapitan jak jeden mąż zaproponowali jej oddanie swoich truskawek. Ta zrazu broniła się, że nie da rady tyle truskawek wciopac. Przeto Kazik oferował, że oddaną podróżnej swoją porcję zabierze do swojej kabiny do lodówki, a ona kiedy tylko zechce może po nie do jego kabiny wpaśc. Adrianka  broniła się jak mogła, ja już kończyłem swoje truskawki i w pewnym momencie zaproponowałem :         

  - Pani Ado skoro nie da pani rady taką ilośc truskawek zjeśc to ja może pani pomogę ! Uwielbiam truskawki !  

   Tu nie patrzyłem na stronę przeciwną stołu gdyż spodziewałem się jak wściekle omiatają mnie wzrokiem moi koledzy.  Podróżna przystała na takie rozwiązanie i śmiejąc się serdecznie oddała mi porcje jednego z moich kolegów. Konsumując „dodatkowe” truskawki czułem jak zapienieni kapitan i chief liczą mi każdą wkładaną do ust. W rewanżu zaprosiłem podróżną do siebie na poobiednią kawę podczas której dowiedziałem się od niej, że mój „gest wybawienia ” tak się jej spodobal, że długo się śmiala w swej kabinie. Przyznala mi rację,że trudno podejrzewac aby któryś z nich nie przepadał za truskawkami.  

    Przy kawie dowiedziałem się także, że opinie o mnie i rekomendacje odbycia rejsu na tym statku wystawiła moja dobra znajoma z Działu Kadr. Hmmm, pomyślałem,  to będzie podróżna miala co opowiadac po powrocie do kraju i biura jaki trafił się jej chief kawalarz.

* * * * * * * * *     https://www.youtube.com/watch?v=9RtUDMCffVM    * * * * * * * * * *

wuka1945   
kwi 12 2019 Wielkanoc na morzu
Komentarze (0)

                           

   

WIELKANOC NA MORZU

Statek już pływał ponad 2 miesiące poza krajem krążąc między portami Ameryki Południowej (Argentyna, Brazylia), a portami  Europy Zachodniej położonymi w Portugalii, Hiszpanii i Francji.    Rejs o którym wspominam wykonywaliśmy w relacji: Bordeaux (Francja) – Rosario (Argentyna) – Europa Zachodnia.   Święta wypadały akurat na wysokości Wysp Kanaryjskich i aby trochę  umilic załodze świąteczny okres wybrałem „telewizyjną rutę” czyli  kursy między Gran Canarią i Teneryfą zapewniające odbiór z lądu programu.

      Droga między wyspami była nieznacznie (naście mil ) dłuższa od tej najkrótszej ale przez prawie dobę zapewniała odbiór sygnału telewizyjnego z wysp. Jednak nie to było największą zapowiadaną atrakcją nadchodzących świąt.  Jak to zwykle bywa na statkach aby święta były udane musi być wśród załogantów dobry kucharz i  całe nadzieje pokładane są w jego wiedzy i umiejętnościach.  

      Szef kuchni jak dotąd specjalnie nie wykazywał się nadzwyczajnymi zdolnościami kulinarnymi.  Ot kotlet schabowy w cieście lub panierowany z kapustką zasmażaną lub zestawem surówek plus frytki wychodziły mu dobrze. Gdy nie kiwało na podwieczorek był czasami serwowany  gnieciuch drożdżowy z kruszonką , a więc wszyscy byli ciekawi jak zda egzamin świąteczny w pierwszym swoim rejsie jako kucharz.  A jak trafił on na morze ?  Otóż przed dołączeniem do załóg pływających pracował w samochodowych warsztatach w bazie armatora na lądzie gdzie pełnił funkcję pomocnika mechanika samochodowego.   Po przy -padkowej i niezamierzonej kąpieli w beczce ze zużytym olejem silnikowym nabawił się uczulenia na wszelkie oleje i smary i tylko dzięki „wyrozumiałości” Działu Kadr Lądowych armatora przebranżowił się na kucharza i wstąpił do załóg pływających.   

        Na zadane przeze mnie pytanie co jest specjalnością jego kuchni odpowiedział : krupnik angielski (!!!!).  Ponieważ było to dla mnie nowością spytałem go bardzo poważnie jak przygotowuje się ten krupnik.  

 Z ust jego padła informacja:  – Charakterystycznym i podstawowym składnikiem w krupniku angielskim jest …Vegetta i Maggi !!!

       Wooowwww,  pomyślałem i  ciekaw całej tej receptury  któregoś dnia podejrzałem kucharza jak ten krupnik przygotowywał.  Na początku do gotującej się w garze wody wlewał maggi, sypał Vegettę, a dopiero po jakimś czasie dodawane były inne składniki jak kasza jęczmienna, marchewka, parę skrzydełek drobiowych.  Po pierwszym tescie ugotowanej zupy nie dziwiłem się, że ochmistrz (kierownik działu hotelowego i przełożony kucharzy) poin -formował mnie, że strasznie wzrosło mu zużycie maggi i to wcale nie na stołach w messie.             Jednak nie zdradził powodu  broniąc swego pracownika.  Poradziłem mu aby kombinował jakoś bo po maggi na Kanary nie zawiniemy. W kuchni do pomocy kucharzowi był zaokręto wany  młodszy kucharz Witia  który był absolwentem  Szczecińskiego „Uniwersytetu” na ulicy Potulickiej w Szczecinie.  Tu należy  nadmienic, że może pogardliwie tak nazywano we flocie  Zespół Szkół Gastronomicznych, który przygotowywał   m.in. kadry do pracy na morzu. Ochmistrz przed świętami przygotował świąteczny jadłospis w ozdobnej szacie graficznej, który zawierał także tajemnicze nazwy świątecznych potraw.  

       Była wiec  świętokrzyska kiełbasa biała mamuni, śledź po kaszubsku w sosie śmietanowym z pieczarkami polskimi, ryba po grecku z wyspy Krety, żur polski z mąki żytniej żywieckiej,szynka polska wędzona na strychu, kiełbasa własna wędzona na rufie i t.p i t.d.  

       Ale hitem śniadania wielkanocnego miał być Karp w galarecie a’la Witia (receptura przygotowania wg pracy dyplomowej Witusia).  Podczas przygotowań przedświątecznych załoga maszynowa przygotowała na rufie statku wędzarnie w której miała się wędzic kiełbasa  przygotowana przez kucharza.  Na statku nie było odpowiedniego drzewa nadającego się do wędzenia kiełbasy ale marynarz umie pokombinowac więc bosman z marynarzami porąbali znajdujące się na statku palety ładunkowe oraz zapasowe stopnie do sztormtrapów (pilotowe drabinki linowe) i już było czym rozpalic w wędzarce.  Wędzących dosłownie i w przenosni było multum do tego stopnia,ze kucharzyna na koniec operacji nie mógl się doli -czyc całej wsadowej ilości kiełbasy nawet po odliczeniu normalnej straty  na wadze wynikłej z procesu wędzenia.    

       Kucharz podzielił obowiązki w przygotowywaniu potraw na świeta  zlecając  całkowite wykonanie karpia w galarecie  swojemu zastępcy Witusiowi . Wituś  jako dyplomowany absolwent „Uniwerku” w przeciwieństwie do szefa kuchni swoją pracę dyplomową przygo -towywał w wielkiej tajemnicy po godzinach pracy kuchni co wzbudzało wśród załogi jeszcze większe zaciekawienie wszak krupnik kucharza już znali, a tutaj będzie coś nowego, coś z „dyplomem”.   

                                                                    

       Przyszły święta. Śniadanie wielkanocne odbywało się w messie oficerskiej przy złączonych stołach na których wystawione były wszystkie potrawy jakie kuchnia przygo -towala ale karpia w galarecie nie było. Jak to normalnie bywa wrzuciłem okolicznościową mowę, złożyłem załodze życzenia i zaprosiłem do stołu. Widziałem jak każdy załogant szuka na stole zapowiadanego karpia ale tego nie było.  Zapytany o karpia ochmistrz zdawkowo odpowiedział :

 - Będzie na kolację !  

 Nikt nie pytał dlaczego i wszyscy zajęli się konsumpcją śniadania. Przyszła kolacja z zimnym bufetem i znowu nie tylko nie było karpia ale i ochmistrza z kucharzami. Zaczęły się domysły co się stało, niektórzy żartowali,że może karpia sami rozpracowali bo popołudniem ktoś widział kucharza bardzo wkurzonego.  

      Następnego dnia podczas śniadania znowu padały pytania co z karpiem. Biedny ochmistrz nie wiedział jak się bronic, a na żartobliwe i zgryźliwe teksty załogantow odpowiadal tym razem, że wszystko będzie w odpowiednim czasie.  Po obiedzie w gronie kierownictwa statku zebraliśmy się w mojej kabinie na poobiedniej kawie.  Naturalnie przewodnim tematem „posiedzenia” był karp. Naigrywano się z ochmistrza i jego jadłospisu, ten siedział jak skazaniec i był gotów postawic kazdą flaszkę aby tylko nie mówic już o karpiu w galarecie. 

      W pewnym momencie zadzwonił telefon. Po podniesieniu słuchawki usłyszałem w niej podniecony i jąkający się głos Witusia :

     - Jest u pana ochmistrz ?       

   Odpowiedziałem twierdząco i przekazałem słuchawkę ochmistrzowi. Wszyscy w napięciu z wielkim zainteresowaniem obserwowali twarz ochmistrza, która z posępnej, bardzo smutnej przybierała obraz wesołego i zadowolonego człowieka.

   - Coś ty ? Jak się cieszę ! Dziekuję wam bardzo no to kolacja będzie … super ! – rzekł ochmistrz.

     Po odłożeniu słuchawki rozanielony ochmistrz oznajmił : PANOWIE VICTORIA ! Z S I A D Ł  S I Ę !!!  Wyskoczył z mojej kabiny i pobiegł do kuchni aby naocznie sprawdzic czy aby karp na pewno się zsiadł  po czym wracając do mnie po drodze wyciągnął z kantyny butelkę Johnnego dla uczczenia tego momentu. Załogantom buzki się śmiały bo karp wreszcie był ale,że w smaku był za bardzo wiórowaty to już inna para kaloszy. 

    Jak zdradził mi tajemnicę ochmistrz problem był z karpiem bo  pomimo 3-krotnego wrzucania do gara i każdorazowego dodawania żelatyny nie chciał się zsiąść. Witek wytłumaczył;  karp i żelatyna i nie były polskie !!!!  Ot może ,może  i prawda  ? 

 

                                                                       

                                          *************** laughing ******************

wuka1945   
kwi 05 2019 Bibere et navigare
Komentarze (0)

                                                  

Na początku lat 70-tych ubiegłego wieku  jako   II oficer miałem okazję pracowac na statku  polskiego armatora pływającym prawie jak na regularnej lini: porty krajowe – Włochy. Ze Szczecina lub Trójmiasta  woziło się wówczas  nasz węgiel do portów włoskich, a do kraju wracaliśmy z ładunkiem marokańskich fosforytów z portów Casablanca lub Safi. Nasz statek oprocz ładunku mógł także przewozic pasażerów dla których posiadał 8 miejsc w specjalnych wygodnych kabinach. W sezonie letnim rejsy pasażerskie cieszyły się ogromnym wzięciem wśród rodaków  gdyż okrężne podróże statku czasowo mieściły się w przedziale 25-35 dni . Tak więc w każdym rejsie do Włoch  miewaliśmy pełne obłożenie kabin pasażerskich.

 W połowie kwietnia wyruszyliśmy w kolejny rejs z naszym polskim złotem  do  Wenecji. W Szczecinie na statek zaokrętowały 3 panie pasażerki (jak się pózniej okazało koleżanki z Warszawy). Parę dni po wyjściu statku  na względnie spokojne nawigacyjnie wody wypadała niedziela i moje oraz kolegi Jurka-St.Oficera imieniny. Jak się spodziewałem koledzy załoganci przywędrowali do mnie na mostek z życzeniami, a więc na czas po mojej dziennej wachcie zaprosiłem ich do siebie na przysłowiową kawę lub herbatke procentowo wzmocnione wg życzenia.  45 min przed końcem wachty przyszedł na mostek mój zmiennik  Jurek ze słowami : 

- Zmieniam Cię wcześniej bo towarzystwo już czeka na ciebie na kanapce pod kabiną, a u mnie się działo, oj działo ! 

Otóż po obiedzie Jurek zaprosił swoich gosci i panie pasażerki do siebie na kawę i koniaczek. Kapitan zmył się wcześnie z uczty u chiefa , a skoro kot z domu no to myszy z dziury.. Zabawa zaczęła się na całego, załoganci zabawiali panie podróżne jak tylko umieli , te rechotały się z wdziękiem i tylko Thaddy – cieśla, siedział smętny zmęczony trudami świętowania imienin swego szefa . Ktoś spyta po co cieśla na statku.

  Otóż stanowisko to zachowało się na statkach handlowych chyba z epoki drewnianych jednostek i żaglowców. Pózniej do obowiązków ciesli należało m.in. mocowanie drobnicy w ładowniach, codzienne sondowanie zbiorników balastowych i zenz ładowni, drobne prace ślusarsko-naprawcze na pokładzie i t.p. Służbowo podlegał bezpośrednio st.oficerowi z którym ustalał harmonogram codziennych swoich prac. Thaddy , były bokser Wybrzeża Gdańsk, trafił na morze po ukończeniu Szkoły Jungów oraz po odsłużeniu 3 lat w Marynarce Wojennej. Człek niezwykle wesoły i lubiany przez kolegów, dobry marynarz.

  W pewnym momencie spotkania zabrał głos Thaddy:

-  Teraz jaaaaa ! No i co elokwenciaki ? Tak smolicie cholewki do pań, a który z was wypije lampkę wina z pantofelka pani pasażerki ? No który ?

 Podrózne spojrzały badawczo na Tadzia, inni koledzy zaczęli się uśmiechać, a Tadzio wstał z fotela podszedł do pierwszej z podróżnych i poprosił o bucika. Ta uśmiechając się kokieteryjnie odmówiła, następna to samo, a przy prośbie skierowanej do trzeciej pani Thaddy przyklęknął, uchwycił stopę podróżnej próbując ułatwic jej ściagniecie pantofelka. Pani podróżna cofnęła nogę chowając stopę ją pod kanapę. Thaddy zastygł w przyklęku, przerwał swe zamiary ściagnięcia pantofelka pasażerki i rzekł:

 - Podróżne wiecie co ? Jesteście  jak ciotki (tu padło inne słowo) tylko do kwadratu !

  Po tych słowach … wow działo się działo. Panie wyprysnęły z salonu chiefa  jak pszczoły z ula dziękując znacząco Tadziowi za wypowiedzianą  opinię. Reszta biesiadników poddała się przegrupowaniu i udała się pod moją kabinę. Jurek opowiadając mi tą historię był ciut zniesmaczony całym zajściem  obawiajac się co powie „stary” gdy dotrze do niego ta informacja i to z ust pań podróżnych.

   Pocieszałem go,że jak znam Tadzia on to wszystko naprawi i to z nawiązką. Skoro goście już czekali zostawiłem chiefa na mostku i zszedłem do swojej kabiny. Goście wparowali do  kabiny, a wśród nich  of.elektryk z  kwiatkiem oznajmiając mi, że ten kwiatek jest od jednej z podróżnych, która prosiła go o wręczenie mi z najlepszymi życzeniami. Wypadało wiec panią zaprosic i o to poprosiłem kolegę elektryka. Tym razem  moje imieniny przebiegły już spokojnie, a towarzystwo jeszcze raz raczyło się m.in. opowieściami  o pantofelkowym incydencie. Pani podróżna nie wydawała się być obrażoną  i śmiała się bosko z pozostałymi.   Tymczasem Thaddy robiąc remanenty dnia zalegał słodko w  kojce w swej kabinie.

Nazajutrz tuż przed udaniem się na południową wachtę spotkałem Thaddiego, który wyżebrał ode mnie imieninowego  kwiatka, którego otrzymałem od pani podróżnej. Oznajmił mi, że kupił w kantynie ochmistrza 3 Mieszanki Wedlowskie i teraz idzie panie przepraszac, a kwiatka wręczy tej, którą uchwycił za stópkę. Wszedł razem ze mną do mojej kabiny i korzystając z umywalki zwilżył sobie wodą twarz pod oczyma.

Zapytał : Może być ?

 Kazałem mu zasuwac do kabiny podróżnych czym prędzej bo mu „łzy” pod oczami wyschną. I tak oto kwiatek stał się przechodnim i wrócił do pierwotnej właścicielki, panie podróżne zostały przeproszone z szykanami, kapitan nic się nie dowiedział,  a Thaddy pózniej został pełnoprawnym  „oficerem rozrywkowym” lubianym  przez panie pasażerki.  Dlaczego oficerem rozrywkowym ? Otóż Thaddy był wyjątkowym  „ tłumaczem” smętnych  seriali arabskich, które można było  oglądac w tv podczas nawigacji wzdłuż północnych brzegów Afryki. Sam nie znał kompletnie języka arabskiego ale jego tłumaczenia były tak przekonywujące, że nawet panie podróżne słuchały go z olbrzymim zainteresowaniem i po kolacji w salonie często nasz opowiadacz był oblegany przez liczne grono  słuchaczy.  

   Do moich obowiazków jako 2-go oficera  należało m.in sprawowanie funkcji oficera sanitarnego  i  w tej samej podróży Thaddy okazał mi się bardzo pomocnym w należytym wypełnianiu tej funkcji.W tym samym rejsie pewnego dnia przyszła do mnie pasażerka z prośbą o pomoc medyczną gdyż jej koleżanka od paru dni leży w kojce, nic nie je i ma problemy żołądkowe gdyż często wymiotuje. Statek zdążył już pokonac akweny charakteryzujące sie „pasażerskim” kiwaniem i nawigował wzdłuż północnych brzegów Afryki łagodnie i właściwie nieznacznie doznawał bocznych przechyłów o bardzo długim okresie kiwania, jednym słowem żydowskie morze i warunki.

 Tu należy zaznaczyc, ze ładunek polskiego węgla zapełnial całkowicie ładownie statku, a ten stan załadowania zapewniał, że statek, jak marynarze mawiaja był „miękki”, czyli b.łagodnie reagował na działanie fal morskich. Po odebraniu zgłoszenia od pani podróżnej o chorobie jej koleżanki po wachcie dziennej zabrałem ze statkowego szpitalika sanitarna torbę 1-ej pomocy , stetoskop, włożyłem lekarski fartuch i udałem się do kabiny pasażerskiej. Tam ujrzałem bladą panią podróżną leżącą w koi,  na podłodze w zasięgu jej ręki stał dzbanek z wodą oraz połówka bochenka chleba z wydłubanym ze środka miąższem. Biedna aby miec czym wymiotowac jadła chleb i popijając wodą.

  Przeprowadziłem standardowe badania (osłuchałem, opukałem, zmierzyłem temperaturę  i t.p) . Rezultat moich „badań” i przeprowadzony wywiad skłonił mnie do nabrania przekonania, że pani podróżna nie jest przerażająco chora, a ewentualnie możemy mówic o kinetozie. Zatem wygłosiłem diagnozę i zalecenia:

 - Proszę pani należy wstac. Nie leżec dłużej. Poszukac sobie jakieś zajęcia i nie myślec, że coś tam podchodzi z żołądka do przełyku, że zaraz będzie się spłacac dług Neptunowi.

Zapewniłem podróżną, że nic się nie dzieje strasznego i obiecałem, że zaraz zejdę do statkowej apteczki i postaram się poszukac jakiś  supplement bo Aviomariny marynarze nie łykają, a ponieważ sezon rejsów pasażerskich jeszcze  się nie rozpoczął poprostu w zestawie leków apteczki tego leku nie mam. Schodząc do szpitalika i apteczki napotkałem Thaddiego, któremu opowiedziałem o chorobie pasażerki. Ten wpadł na genialny pomysł:

- Postawimy ja na nogi !

Poleciał do kucharza, wziął od niego  świeżo wyprany kucharski fartuch, a po drodze torbę ze swoimi ciesielskimi narzędziami. W międzyczasie w apteczce w „Poradniku Medycznym Kapitana Statku” odnalazłem informację, że dla uspokojenia chorego przy objawach choroby lokomocyjnej można podac …. Kelicardinę. Zadowolony, że jakimś lekiem mogę wspomóc biedną podróżną udałem się z Tadziem do kabiny pasażerskiej.

  Wręczając lek podróznej powiedziałem jak dawkowac  kropelki,  a Thaddy w tym czasie wyciągnął ze swej torby ….. składany metr stolarski i zaczął obmierzac panią podróżną od stóp do głowy. Od razu rozszyfrowałem jego zamiary bo to stary marynarski kawał. Po skończeniu pomiarów rzekł do mnie niby cicho ale tak żeby słyszały panie podróżne :

 - Słuchaj , cholera nie mam o takiej długości ! Chyba, że wezmiemy ze sprzętu awaryjnego ale te są o grubości 5 cm, lub wiesz … pozostaje tylko  morski. Chora pani podróżna jak to usłyszała usiadła wystraszona w koi i rzekła :

- Panie Tadziu chcesz mnie pan juz pochowac  lub umieszczac w kontenerku ? Pan żartuje ?

- Ooooo !  odpowiedział Thaddy , już lepiej i zdrowe objawy ! Prosze panią ja tylko zastanawiałem się czy nie przerobic pani koję na bujaną czyli taką, która zawsze pozostaje w pionie bez względu na przechyły statku .

   Napięcie opadło, panie pasażerki zaczęly sie śmiac , a atmosfera zamieniła się w wielce zabawną. Obiecałem pani podróznej, że kucharza  statkowego poproszę aby ugotował  dla niej smaczny rosolniczek (rosół z manną) i  zadbał o odpowiednie posiłki dla chorej. Widac kucharz Marianek sprawdził się  należycie bo pani podrózna zarzuciła myśl powrotu do kraju z Włoch samolotem .

 Ale to nie koniec tej opowieści. Po naszym wyjsciu z kabiny pasażerskiej i po szczęśliwym finale „procedury ratowania podróżnej” spadła do mnie koleżanka bohaterki opowiadania i zadała mi pytanie :

  - Panie drugi, czy nie ma przeciwwskazań w zażywaniu tych kropelek ? Ona, Krysia jest w ciąży.

 Odrzekłem z kompletnym znawstwem tematu :

 - Proszę panią producentem leku jest Ziołolek, a więc lek może pomoże ale nie zaszkodzi.

Gdy podróżna opuściła moją kabinę pomyślałem: - Jak dobrze Panie, że czuwasz nade mną, a podróżna zwiedza obce kraje w poczatkowym okresie swojego błogosławionego stanu. Co by to było gdyby przyszło mi przyjmowac na świat nowego pasażera statku.

                                                            * * * * * * * *   smile  * * * * * * * *

wuka1945   
mar 29 2019 Life is brutal
Komentarze (0)

                  

       Zbyszek był prawdziwym marynarzem posiadającym cechy człowieka, który trafił na morze nie z przypadku ale z ciekawości poznania świata i po lekturze książek Conrada. Pochodził z centrum kraju, był absolwentem Szkoły Morskiej. Na statku na którym przyszło nam pracowac sprawował funkcje St.Mechanika czyli jak to mawiają był chiefem maszyniastym. Pracowity, koleżeński , mechanik z super wiedzą  teoretyczną , jednym słowem specjalista morski pierwsza klasa. Potężne chłopisko z charakterystycznym wąsikiem a’la dziadek Piłsudski, namiętny palacz papierosów „Camel” oraz posiadacz kapelusza typu pilśniak z opadającym daszkiem z którym nigdy się nie rozstawał.

      Wczesnym rankiem przypłynęliśmy na redę Świnoujscia z kolejnego rejsu do Portugalii, a ponieważ w Szczecinie nasze nabrzeże załadunkowe było zajęte przez inny statek otrzymaliśmy polecenie rzucenia kotwicy i oczekiwania na kotwicowisku do południa następnego dnia. Popołudniem  tego samego dnia jednak zmieniono  decyzję i po wybraniu kotwicy statek otrzymał pilota, który poprowadził nas do portu w Szczecinie. Po odprawie wejściowej, o dziwo bardzo sprawnej, załoga mieszkająca w Szczecinie wolna od służb udała się do domów.

      Ja także ruszyłem ze statku w towarzystwie Zbynia  gdyż następnego dnia rano miałem zamiar zgłosic się do biura armatora po nowe instrukcje dotyczące zbliżającego się po następnym rejsie remontu stoczniowego. W bramie wejściowej do portu ściskając sobie rąsie wymieniliśmy ze Zbyniem  pożegnalne  no to do jutra i każdy udał się do swojego domu.

      Nazajutrz po odrobieniu wizyty w biurze wracając na statek po wejściu na pokład  zagadnąłem marynarza trapowego czy jest już na statku St.Mechanik dla którego miałem kilka pilnych wiadomości.

  -  Panie kapitanie on już jest  na burcie od 2-ej w nocy , a pod statek przywiezli go radiowozem !                            

       Zdziwiłem się ale zostawiłem tą informację bez komentarza. Po osiągnięciu swojego statkowego lokum zadzwoniłem do kabiny St.Mechanika ale ten nie odbieral telefonu. Zszedłem więc do siłowni gdzie zastałem Zbycha walczącego ze swoją załogą przy usuwaniu jakiegoś problemu z pompą paliwowa agregatu.Spotykając chiefa poinformowałem go, że mam dla niego wiadomości , które otrzymałem w biurze.

      Zbychu, który nie wyglądał na „świeżego” poprosił mnie żebym dał mu 30 min czasu na usunięcie problemu z pompą po czym zaraz  przyjdzie do mnie. Nie chciałem mu przeszkadzac więc zostawiłem go ze swoimi ludkami w siłowni.

      Zameldował się w moim biurze tak jak obiecywał, zdjął pilśniaka, zapalił „Camelka” i zajął miejsce w moim „leniwcu” (wygodny fotel pozwalający odpocząć gdy nie można się położyc w kojce). Przekazałem chiefowi najświeższe informacje  jakie miałem dla niego. Gdy tak rozmawialiśmy zauważyłem, że Zbynio jest nadzwyczaj roztrzęsiony i podłamany, a wokół niego unosiła się lekka nutka  wypitego alkoholu. Zapytałem go więc czy ma jakieś problemy na co otrzymałem odpowiedz :

    – Jak mnie nie przeprosi rozwodzę się!  

    Nie wnikałem w szczegóły jego postanowienia ale i on  tematu nie podtrzymywał. Wypiliśmy po kawie po czym chief wrócił do swych zajęc. Postój statku  w porcie nie był długi i po 2 dniach załadunku wyszliśmy z polskim węglem w rejs  do Tunezji.  Sam rejs i życie na statku przebiegało w normie, a więc jak zawsze małe problemiki pogodowe i techniczne  związane z eksploatacją statku aż tu pewnego dnia przychodzi do mnie radiooficer i wręcza mi odebrany telegram ze słowami:

 - Panie kapitanie to jest telegram  do St.Mechanika ale ja nie potrafię mu go wręczyc.

   Tu warto zaznaczyc, ze przyjęło się jakoś na statkach, że o losowych telegramach przychodzących do załogi statku (śmierc w rodzinie, ciezka choroba i t.p) radiooficer zawsze powiadamiał o tym kapitana aby ten mógł w jakis sposób zapobiec nie - spodziewanej reakcji czy załamaniu się adresata.

    Treśc telegramu była dla Zbynia druzgocąca : „ Wystąpiłam o rozwód. Kiedy wracasz ?”. Hmmm – pomyślałem , no to mamy kwiatek.Zadzwoniłem na mostek i poprosiłem oficera wachtowego aby marynarz odszukał chiefa i poprosil aby ten przyszedł do mnie. Krótko po tym Zbynio przyodziany jak zawsze w pilśniaka zjawił się u mnie. Zaproponowałem mu coś do wypicia ale odmówił. Gdy zobaczył na moim biurku leżący telegram mina jego z pogodnej zmieniła się w smutną.  

 - Co masz ciekawego  ? -  zapytał .                                  

   Podałem mu telegram. Zbychu przeczytał, trzepnął ręką w kolano, spuścił głowę, a wzrok skierował w podłogę omiatając oczyma dywan jak gdyby sprawdzał czy steward dobrze odkurzył moją kabinę . Gdy tak patrzył w podłogę,a ja na niego po chwili milczenia wypowiedział swoje wesołe powiedzonko :

  - No i co tak patrzysz na mnie jak na osikany mur ? Wiesz dawaj kielicha, teraz wiem dlaczego mi go proponowałes początkowo.

    Otworzyłem butelkę , zrobiłem kawę , a on po pewnym czasie zaczął mi opowiadac szczegóły ostatniego jego powrotu do domu podczas postoju statku w Szczecinie.      

     - Wyobraż sobie, zaczął swoją opowieśc, gdy rozstaliśmy się w Szczecinie w bramie portu wsiadłem w taxi i pojechałem do domu. Było pózno więc nie dzwoniłem do drzwi tylko otworzyłem je swoim kluczem. Wchodząc do mieszkania zauważyłem, że z mojej sypialni wybiega nagusieńki facet, a moja Adel przyodziana tylko w króciutką koszulkę siedzi na krawędzi małżeńskiego łoża. Nie czekałem na nic pozwoliłem mu tylko założyc gacie i spuściłem go po schodach z 2-go pietra. Na schodach było dosyc głośno w czasie jego spadania bo i  słów odpowiednich mu nie szczędziłem. Wyleciala ze swego mieszkania sąsiadka, która ze słowami „wiedziałam, że tak się to skończy” skomentowała całe zajście.

    Wróciłem do mieszkania i o dziwo w sypialni na taborecie znalazłem mundur „gliniarza”. Niewiele się zastanawiając zapa -kowałem mundurek gościa w reklamówke i opuściłem mieszkanie. Przed blokiem napotkałem patrol milicyjny, który został chyba powiadomiony przez „poszkodowanego”. Ci chcieli mnie wyle -gitymowac ale ja im odpowiedziałem, że własnie udaje się na pobliski posterunek. Poszli ze mną.

    Na posterunku dyżurnemu przekazałem mundurek ich kolegi i opowiedziałem swoją wersję. Okazali się ludzmi !!! Widziałem w ich oczach wyraz współczucia ale słownie mi tego nie okazywali. Było pózno w nocy , ruch na komisariacie mały więc spytałem dyżurnego czy nie będzie miał mi za złe jeżeli wypiją ze mną małą wódkę. Jeden z patrolu poleciał do nocnego sklepu i w ten oto sposób opiliśmy  pogruchotane gnaty ich kolegi. Na koniec przywołali swój radiowóz, który odwiózł mnie pod statek. I tak widzisz kolego cały postój statku siedziałem na burcie bo do domu nie chciałem wracac. Przez  swojego motorzystę przesłałem tylko do domu prezenty zakupione w rejsie dla córki.  

    Wymieniliśmy zdania na ten temat, a przede mną stanęło zadanie zaopiekowania się moim chiefem. Robiłem to bardzo skrycie ale on i tak wyczuwał nadmierne czasem  moje zainteresowanie się jego osobą. W rejsie często razem przesiadywaliśmy, razem z chiefem pokladowym i ochmistrzem grając w kierki lub brydża.

     W porcie w Tunezji Zbycho nie chciał wychodzic na miasto tylko pozostawał na statku lub wychodził na nabrzeże i łapał ryby. Po 40 dniach wróciliśmy do Szczecina, a po wyładunku statek został skierowany na miesięczny  remont w stoczni. Podczas postoju na stoczni Zbychu wyokrętował na urlop z założeniem, że doprowadzi do szybkiego załatwienia sprawy rozwodowej.

     W dniu jego zejścia odprowadziłem go do trapu, wyściskaliśmy się jak bracia i z przyrzeczeniem, że spotkamy się na innym statku. Zbynio żegnając się przytoczył ulubione swoje powiedzonko:  „ Marynarz i woda mają jedną wspólną cechę – dają się nabierac”. Zszedł na nabrzeże , zarzucił na ramię swój marynarski wór, jeszcze raz pomachał pilśniakiem i często oglądając się w stronę statku  poszedł przed siebie po lepsze czasy. 

            * * * * * * frown * * * * * *     https://www.youtube.com/watch?v=YCDpJT7pJFk

wuka1945   
mar 25 2019 Janek i Madzia
Komentarze (0)

        

    

    Janka poznałem krótko po rozpoczęciu pracy zawodowej. Ja świeżo upieczony absolwent Szkoły Morskiej,  on startujący na morzu na statku floty handlowej po odbyciu służby wojskowej w Marynarce Wojennej. Obaj zaokrętowaliśmy na nasz statek na stanowisko starszego marynarza z tym, że ja objąłem funkcje sternika manewrowego gdyż Janek po służbie wojskowej nie opanował jeszcze podstaw j.angielskiego  i trzeba było trochę czasu aby się dotarł . Za to po swoim ojcu, który pływał na bazach rybackich, opanował sztukę wyplatania róznych sieci, siatek i żaków. Po pracy siadał  na rufie statku i z dostępnych sznurów i lin wyplatał te cuda z którymi póżniej podczas swoich urlopów jeździł na ryby na „swoje” jezioro na Kaszubach. W obyciu na statku był kolegą przyjażnie nastawionym do każdego, wesołym, a gdy zawiązywała się jakaś rozmowa w większym gronie mówił zawsze krótkimi zdaniami wplatając żartobliwe swoje przerywniki.

     Obaj byliśmy singlami, których raczej pociągała chęc poznania świata niż zabawianie się w małżonków czy tatusi i póki co takie plany odkładaliśmy na pózniej. Popływaliśmy na naszym pierwszym statku przez rok po czym drogi nasze się rozeszły i każdy wyokrętował w kraju na urlop. Po prawie 20 latach pracy  na statek którym już kierowałem  pewnego dnia zaokrętował mój kolega z pierwszych lat pływania – Janek. Jak opowiadał pózniej gdy dowiedział się w biurze armatora kto jest dowódcą na statku na który panny kadrowe proponowały mu zaokrętowanie odpowiedział: Yes of course ! Jadę ! 

      I tak oto na przywitanie gdy po zamustrowaniu przybiegł do mojej kabiny nie obyło się bez niedzwiadka i wymiany niusów co u każdego z nas się zmieniło. Ja już żonaty i dzieciaty, a on ? Kawaler z odzysku. Nie byłem ciekaw co i dlaczego wpłynęło na dwukrotną zmianę jego statusu w dowodzie osobistym, nie wypadało, a on sam tematu nie rozszerzał. Janek po latach dalej mówił krótkimi zdaniami, nadal dysponował wesołym podejściem do życia, dalej wyplatał siatki i żaki i tylko srebrem mu czas trochę czuprynę przyprószył.

    Po przywitaniu zaczął składać mi deklarację, że zdaje sobie sprawę ,że on dalej na tym samym stanowisku , a ja osiągnąłem szczyty i oficjalnie będzie mi prawił przez „pan”. Przerwałem mu te wywody mówiąc, że nikomu nie mam zamiaru wyjaśniać z jakiego powodu czy tez dlaczego jesteśmy przyjaciółmi i mamy nadal sobie „tykac”. Muszę przyznac,że Janko nie nadużywał nigdy faktu,że jest kolegą kapitana. Został sternikiem manewrowym gdyż znałem jego zdolności w tej materii, j.angielski w koniecznym zakresie miał opanowany, a ja darzyłem go zaufaniem. Pływaliśmy sobie spoko po różnych akwenach i oto trafiliśmy do Rosario na Paranie skąd zabieraliśmy pełnokrętowy ładunek pasz dla naszego Rolimpexu.  

         Przed zacumowaniem w Rosario otrzymałem telex z biura armatora z prośbą  aby przygotowac kabinę pasażerską bo w Rosario zaokrętuje pasażerka , która popłynie z nami do kraju. Tak się też stało i przed wyjściem z portu na burcie pojawiła się  nasza podrózna asystowana przez ……. księdza !!!  Gdy pojawili się u mnie ksiądz okazał się bratem pani podróznej, który prosił mnie aby siostrę otoczyc specjalną atencją gdyż podróż morską odbywa pierwszy raz i jest trochę wystraszona. Wyszliśmy z portu i po ponad dobowym przejściu Paraną do morza znaleźliśmy się na otwartych wodach.

   Przed nami było 3 tygodnie żeglugi do Gdyni. Czas odmierzany był wachtami dla tych którzy je pełnili, a inni marynarze t.zw daymani (dniówkowi) pracowali na pokładzie przy pracach konserwacyjnych. Janek będąc marynarzem wachtowym pływał na wachcie St.Oficera ( w godz. 1600-2000 i 0400-0800). Specjalnie nie musiałem się przykładać do opieki nad panią podróżną gdyż prawie od początku rejsu obdarzyła ona swoją obecnością właśnie wachtę chiefa i wspomagała Janka jak mogła gdy ten był „na oku”. Janek wykazywał się ekstra elokwencją i humorem, a to szczególnie podobało się p.Madzi.

     Rzekłbym obserwując ich oboje, że coś miedzy nimi zaiskrzyło, a Janek wręcz zadurzył się w Dziuni (tak się do niej zwracał) i to chyba z wzajemnością. Po wachtach gdy Janek miał czas wolny i w jego ramach wyplatał swoje żaki Dziunia siedziała obok niego i rozplatała mu kawałki cum na cieńsze linki lub leżakowali koło basenu na górnym pokładzie. Któregoś dnia przechodząc koło nich leżących na kocu usłyszałem, że p. Podróżna czyta książkę na głos. Zaciekawiło to mnie i zapytałem czy jakieś ciekawe wątki znalazła i przekazuje je Jankowi, a ten wyjaśnił mi :

 - Kap ! Dziunia czyta, ja słucham i  w taki oto sposób oszczędzamy czas no bo gdybym potem ja czytał to ona by się nudziła tak jak ja nim doszliśmy do takiego rozwiązania. My nie lubimy się nudzic.

    Na statku załoga ochrzciła już Janka oficerem rozrywkowym aż tu pewnego dnia przychodzi do mnie p.podróżna i pyta czy to prawda, że ja mam prawo dokumentowac na statku zawarcie związku małżeńskiego. Zbaraniałem. Podobno Janek opowiadając o życiu na statku tak jej zapodał. Odpowiedziałem jej, że tylko w momencie krytycznym mogę dokonac zapisu w Dzienniku Okrętowym dotyczącego zgonu i to bez względu na to czy będzie celebrowany pogrzeb morski czy tez powieziemy ciało w chłodni do portu. Na ślub czy chrzciny nie mam upoważnienia, a do Gdyni zostało nam 14 dni. Dziunia uśmiechnęła się i pobiegła do Janka aby go obsztorcowac za takie żarty. Janka zawołałem do siebie aby z nim porozmawiac o jego zalotach i ostrzec, że może sobie problemów narobic. Ten krótko oznajmił :

- My mamy ku sobie ! Ona tez wolna jak ja ! A i młodsza ode mnie tylko o 8 lat.

Cóż mi zostało , doszedłem do wniosku,że wcięło chłopa. Na koniec rozmowy Janek zwrócił się do mnie z prośbą:

- Czy mógłbyś podpowiedziec chiefowi aby zgodził się na moje przejście na daymankę ? Wiesz on nie reaguje na moje prośby , a nocy ……… szkoda.

Podczas kolacji zagadnąłem chiefa o temat poruszany przez Janka, a ten na to:

- Wiesz chyba to zrobię bo Kowalski, który ma kabinę przez szot (cienka ścianka działowa między kabinami) z Jankiem … ostatnio sypia w szpitaliku i skarży się , ze Janek mu nie daje spac bo chyba ma burzliwe sny i „ łazi po szotach”. Uśmiechnąłem się i odpowiedziałem chiefowi, że może się sytuacja poprawi gdy Janek przejdzie na daymankę. Dlaczego chief od razu nie zgodził się na tą roszadę okazało się gdy kóregos dnia z żalem oświadczył mi:

-  No i w ten oto sposób pozbyłem się smacznej Yerba Mate na którą się załapywałem także gdy Dziunia przynosiła ją ukochanemu na mostek podczas jego wacht.

Czas upływał szybko po krótkim sztormie na Zatoce Biskajskiej podczas, którego Janko dbał ekstra o swoja bogdankę przyszły mgiełki w Kanale La Manche i na Morzu Północnym , a potem już tylko skok przez Cieśniny Duńskie i … Gdynia. Przed wejściem do portu Dziunia i Janko z kwaśnymi minami przyszli do mnie podziękować za fajnie spędzoną podróż i nadmienili,że już zapraszają mnie na swój ślub !!! Pomyślałem i po krótkim czasie rzekłem do Dziuni:

- Do pani mam prośbę : proszę tylko braciszkowi nie wspominac,  że to w ramach  specjalnej mojej atencji o którą  prosił przed wypłynięciem z Rosario zostanie pani mężatką.

       Janek wyokrętował ze statku w ramach nabytych dni wolnych. Po kilkunastu  miesiącach  gdy byłem już w następnej podróży podczas rozmowy telefonicznej dowiedziałem się od swojej żony, że mamy zaproszenie na ślub Janka.   

  Życzenia wysłałem im z morza.    cool

   * * * * * * * https://www.youtube.com/watch?v=lJLNqotcUkg * * * * * *

wuka1945